
Ten chleb piekłam już dwa razy. Nie wiem, z jakiej wsi on pochodzi (sądząc po anglojęzycznej nazwie to może z Anglii?), ale chyba nie z polskiej wsi, a przynajmniej nie z naszych okolic. Babcia nigdy nie piekła chleba o takim smaku, poza tym on jest dobry w zasadzie tylko na świeżo, a na wsi piekli chleby na cały tydzień. Poza tym, babcia miała dzieżę z zaczynem, mąkę żytnią (albo mieszaną) no i piec chlebowy, dlatego ten chleb nie kojarzy się ze wsią. Raczej z niedzielnym pieczywem miastowych.
Jest łatwy do wykonania, no i robota się rozkłada na 2 dni, więc można w sobotę przygotować zaczyn, a w niedzielę koło południa będzie upieczony.
Przepis wzięłam z tej strony:
Ja tradycyjnie dodaję moje uwagi:
- Potrzebna jest mąka chlebowa. W dobie sklepów internetowych żaden problem.
- Trzeba kupić naprawdę świeże drożdże, co już jest problemem (nie wiem, dlaczego w naszym pszenno-buraczanym kraju tak trudno kupić świeże, dobre drożdże; nawet w kultowym sklepie Geesu ZAWSZE są zleżane i zajeżdżają piwem. Albo mi się wszystko z piwem kojarzy)
- Zaczyn wyrósł w porządku, stał po prostu w kuchni na szafce, rano była go pełna miska, miał konsystencję bardzo puszystej jakby pianki.
- Wody oczywiście nie ważyłam, nawet nie mam takiej możliwości, po prostu wzięłam „na oko” tyle, aby się zarobiło ciasto. Kiedy dodałam ten zaczyn (naukowo zwany: prefermentem - to brzmi bardziej dumnie hehehe) to się okazało, że przy tej ilości mąki to zrobiła się LARA. Ciasto było rzadkie jak sto pięćdziesiąt, za pierwszym razem nie miałam jeszcze miksera do wyrabiania, więc misiłam ręcznie, łomatko!, to był koszmar, myślałam, że się nigdy nie przestanie kleić do moich pracujących jak tłoki rąk, biceps powiększył mi się chyba o pół centymetra! Za drugim razem tę robotę odwalił za mnie mikser.
- Nie wiem, na czym polega fachowe składanie ciasta, po prostu go przemieszałam 2 razy w ciągu wyrastania.
- Zarówno wstępne, jak i właściwe formowanie bochenka zrobiłam totalnie niefachowo, jedynie z grubsza nadałam mu kształt spłaszczonej kuli. Oczywiście nie wyrastał w koszyku wzrostowym (jeszcze mnie nie swędzi 80 zł. na jakiś koszyk z kawałkiem szmatki w środku), tylko normalnie w misce, teraz się dowiedziałam, że można na omączonej ściereczce w durszlaku, to chyba chodzi o to, żeby powietrze miało dostęp z każdej strony.
- Próby nacięcia bochenka spaliły na panewce, ciasto ciągnęło mi się za nożem, więc wykończeniówkę pominęłam.
- Piekarnik tradycyjnie naparowałam spryskiwaczem do kwiatków (pamiętam, jak w 89-tym sprzedawaliśmy te spryskiwacze w Enerdówku na MOP-ie, do dzisiaj jest to jedna z zagadek XX wieku, dlaczego Niemce kupowali je z 8-krotnym przebiciem).
- Oczywiście zapomniałam uchylić piekarnik w trakcie pieczenia.
- Chlebek wyrasta bardzo wysoki i wygląda ślicznie. Smakuje też dobrze, ale na drugi dzień robi się gliniasty. Może to moje błędy sprawiły, a może taka jego uroda. Zresztą i tak na drugi dzień zostaje już resztka. Szczególnie pyszna jest skórka. Chrrrupiąca!