W sobotę na obiad była zupa pomidorowa i udka, jak Bóg przykazał, z ziemniaczkami i surówką. W niedzielę miał być riplej, bo na każdego wychodziło po dwie łapy i chyba ze 2 litry zupy. Okazało się jednak, że zdradziecka hurma i czereda zeżarła udka już w sobotę! I w niedzielę po południu zaczyna się marudzenie:
- Mamo, co jest na obiad?
- Zupa!
- A drugie?!
- Mieliście drugie! Wczoraj trzeba było myśleć! Ja MAM udko!
- Aaaa - załkał Martik - bo to były takie udka z liliputka...
No fakt, były małe, kobita w sklepie powiedziała, że to z młodych kurczaków, od razu przypomniały mi się opiewane przez Mamę młode kogutki i kupiłam. Dlatego dorobiłam im zupę, chociaż przeważnie nie gotuję dwudaniowych obiadów.
Jurand zobaczył moją minę i od razu wsiadł na tego konika (kurczaka):
- Tak, mamusiu, to były takie lylyputy, czy człowiek może się tym najeść?
Po czym, patrząc na mnie oczętami najwierniejszego psiny na Pogórzu, poleciał "Misiem":
- Stworzenie czuje, że chcesz go orżnąć...
I czyż mogłam im nie zrobić czegoś pysznego?
Niewiele było w lodówce, ale kartonik z pomidorami był, sardynki były, oliwki mam prawie zawsze (przepadam za nimi).
Martik zasarkał, że szkoda że nie ma szynki, ale te sardynki okazały się pyszne. Aby łatwiej było przełożyć cienkie ciasto na kamień, zrobiłam takie mini-pizze, one się chyba nazywają z włoska pizzette. Wchodziło po 3-4 naraz, co mniejszych nawet nie wałkowałam, tylko rozklapciałam placuszki ciasta w rękach.
Przepis na ciasto jest tutaj.
I pochwała kamienia też.
Dobrze, że udało mi się oderwać ich od tych piccetek do zdjęcia. Na zdjęciu nr 2 widać chapnięcie Jerzyka.