sobota, 9 stycznia 2010

Węgierskie langosze


To jest ten smak!
Mamy go!!!


To są placki idealne. Daleko lepsze niż te tortille ze smalcem. Smakują prawie dokładnie jak te, które jadłam na Węgrzech, chociaż tamte były bardziej tłuste (czyżby smażone na smalczyku?) i podawano je z żółtym serem. Myśmy zjedli z sosem twarogowo-czosnkowym i z koperkiem.
Przepis znalazłam gdzieś w necie, niestety, pamiętam tylko nick tej pani: pinos, w każdym razie przepis jest wdechowy (he he he, ciekawe, kto jeszcze posługuje się określeniem „wdechowy”, to już chyba relikt językowy…).
Robi się je baaardzo prosto, być może nie jest to czysto węgierski przepis (na kefirze robi się tzw. pogacze), ale bracia Madziarzy wybaczą:
SKŁADNIKI (na 8 placków, wystarczy dla 4 osób):
1 szklanka kefiru,
1 jajko,
płaska łyżeczka soli,
pół torebeczki drożdży suszonych Oetkera,
mąki jakieś 35 dkg, tyle, żeby powstało ciasto o konsystencji gęstego budyniu + potem do wałkowania,
trochę stopionego masła (nie ma w oryginale, ale nie byłabym sobą, gdybym troszku nie podmaściła, zostało mi takiego pysznego masełka od smażenia pieczarek, przecież nie mogłam go wypić solo, a wyrzucić broń Boże),
masło z olejem do smażenia.
WYKONANIE:
Wszystkie składniki wymieszać łyżką albo łapką i do lodówki na noc. Babka twierdzi, że muszą dojrzewać w chłodzie 24 godziny, moje dochodziły 20 godzin. Następnie wywalamy podrośniętą breję na omączony blat (lub stolnicę), chwilkę wyrabiamy z mąką (bo to się klei) i na jakieś pół godziny zostawiamy, żeby odpoczęło. Następnie odrywamy porcję wielkości mandarynki, toczymy z niej kulkę, a kulkę wałkujemy na cieniutko. Ciasto jest idealne do wałkowania, mięciutkie, elastyczne, nawet jeśli się przerwie, to ta dziura nic nie przeszkadza. Placuszki smażymy na patelni posmarowanej masłem roztopionym z olejem. Trzeba uważać, bo bardzo szybko się pieką.
Podajemy z dowolnym sosem i dodatkami. Żeby były bardziej węgierskie, to po wierzchu potrzepałam jeszcze ostrą papryką.
Nawet Karolka (akurat gościła u Martika, niestety, oglądały sobie film, a matka tyrała w kuchni…) powiedziała, że są przepyszne.

poniedziałek, 4 stycznia 2010

Chleb dla Trusi(Ary)




-->
Napisała mi Arytreja (którą zowię Trusią, co nie ma nic wspólnego z zastraszonym króliczkiem), że wkurzają ją przepisy na chleby, w których trzeba dysponować aptekarską wagą. Mnie też, alem się już zorientowała, że w zasadzie nie ma znaczenia, czy mąki jest 40 deko, czy 45,55 deko. Podobnie z drożdżami – odmierzanie 1 grama drożdży nawet Kopciuszka by skłoniło do buntu. Najlepsza jest metoda pi razy drzwi, tym bardziej, że nie startujemy w żadnych akcjach, Chlebowych Tygodniach albo Drożdżowych Weekendach, wobec tego nawet jak się nie uda, to świat się nie zawali.
Ponieważ pieczywo pszenne w moim wykonaniu na drugi dzień niestety było albo gumiaste, albo twarde, więc postanowiłam wreszcie DOKONAĆ WYPIEKU z zakupionych w porywie optymizmu 3 kilogramów mąki żytniej chlebowej, która traci ważność. W zasadzie to ona już jest przeterminowana, ale po skoczeniu po rozum do głowy doszłam do wniosku, że przecież 3-ego stycznia nie może być zepsuta mąka zalecana do spożycia przed końcem grudnia. Bardzo rezolutnie wytłumaczył nam ten problem Davidian, posiadający semolinę, którą zakupili mu rodziciele w dniu, w którym się urodził (dzisiaj to się kupuje dziecku jakieś dobre wino, ale Rodzice małego Davusia od razu wiedzieli, że wina to on nie będzie spożywał, a piwo się nie dotrzyma do 18-tki). Więc skoro miszczuniu się nie przejmuje, to i my nie!
Znalazłam przepis na chleb pszenno – żytni, przy którym NIC NIE TRZEBA ROBIĆ!!! Myślę, że dokładnie tą samą metodą można zrobić chleb pszenny, ze zwykłej mąki.
Oryginalny przepis jest tu:

A oto moja modyfikacja:
Bierzemy miskę i wsypujemy jakąś jedną trzecią kilowej torebki mąki żytniej. Posypujemy ją mąką pszenną tak, aby było jej z połowę tyle, co żytka. Dalej dosypujemy torebeczkę drożdży suszonych Oetkera, płaską łyżeczkę soli i szczyptę cukru (żeby te drożdże coś zjadły, tak se pomyślałam). Dolewając ciepłą kranówkę mieszamy łapką do osiągnięcia konsystencji lepkiej massy, coś jak grysik z sokiem zapamiętany z przedszkola (Arytreja, jak nie chodziłaś do przedszkola, to może być też stadium budyniu z sokiem. Malinowym). Następnie przykrywamy miskę i wstawiamy do lodówki na noc, na jakieś 12-14 godzin.
Wstajemy rano i zaglądamy do miski (jak ja). Szarawa ciapa wyglądała prawie dokładnie tak, jak ją wsadziłam, ale przemieszanie ujawniło, że jednak są w niej bąbelki. Więc otłuszczonymi rękami (bo się sakrucko lepiła) wpakowałam ją do foremki – keksówki (silikonowej, a jakże, nie ma się silikonu w warach i …, to chociaż w piekarniku mam). Natłuszczonymi rękami wykonałam jeszcze ostatnie namaszczenie wierzchu, bo był strasznie szurpaty i odstawiłam na godzinę na kaloryfer, z dużym sceptycyzmem, bo wydawało mi się, że takie CÓŚ jednak nie może wyrosnąć. Wyrosło; co prawda nie wypełniło foremki, ale tak ze 2 razy się podniosło. Nagrzałam piekarnik do 230 stopni i siup do pieca. Nie wrzucałam oczywiście żadnych szklanek z kostkami lodu, tylkom mu trzy razy dała po 4 bachy ze spryskiwacza, w trakcie. Po 10 minutach zmniejszyłam temperaturę do 200 stopni i dopiekłam jeszcze ze 20 minut, aż wierzch był rumiany, a chlebek odstał od formy.
No i co?
I super!
Olimp wyczynu kulinarnego to to nie jest, ale nam smakował i miał fajne, dość duże dziurki. I na drugi dzień się praktycznie nie różnił smakiem. I to by było na tyle, dobranoc państwu.