Uwaga Czytelniku! Jeżeli postawiłeś
se wodę na gazie, odszedłeś od telewizora, bo są reklamy, napuszczasz wody do
wanny lub za nie więcej niż 15 minut masz lecieć na pekaes – nie siadaj nawet
do czytania. Spisałam się jak ruski pionier, bo i było to chyba najdłuższe pieczenie
w moim życiu. Gdyby była nagroda, jakaś Złota Patelnia od internautów dla
najdurniej wykonanego, najdłużej trwającego i najbardziej ześlakowanego, a
uwieńczonego sukcesem wypieku, to ja mogę śmiało stawać do konkursu.
****
Pieczenie chleba na zakwasie to dla
mnie wyższa szkoła jazdy. Miałam ze dwa nieudane podejścia do tematu (np. w tym przypadku), ale zakwas wciąż żywy czekał w lodówce, od dwóch lat dokarmiany nie
wiedzieć po co. W końcu wpadł mi w oko przepis z bloga „Na słodko lub wytrawnie”, dokąd trafił z kolei od Mistrzyni Tatter.
Kompletnie nie wiem teraz,
dlaczego akurat ten przepis mnie zachęcił, nie wiem także, dlaczego tamte
chleby, tak proste w opisie, nie udały się, a ten wyszedł REWELACYJNIE. Czy to
może zależy od jakiejś fazy miesiąca, jak twierdziła Babcia? Czy akurat miałam
szczęście? Czy po prostu tytaniczne zmagania z materią i samą sobą zostały
nagrodzone?
Nie potrafię odpowiedzieć, ale
chleb ten jest najlepszym moim wypiekiem chlebowym, jaki zrobiłam. Jest zwarty,
sprężysty, ale miękki jednocześnie. Ma dość grubą, chrupiącą skórkę, która
trzeszczy w zębach nawet na drugi i trzeci dzień. Wnętrze jest wilgotne, pełne
małych, regularnych dziurek, ale nie mokre - naciśnięty nożem bochenek wraca do
poprzedniej objętości jak gąbka i miękisz nic a nic się nie ugniata. Ponieważ jest
na zakwasie, więc ma ten cudowny, lekko kwaskowaty smak i pachnie jak chleb
pieczony w piecu. Dodałam siemienia lnianego (tzw. złotego, nie znaju, co to za
cudo, alem kupiła i trza było zużyć) – to był dobry pomysł. Siemię jest miękkie,
nie trzeba wydłubywać go spod obluzowanej plomby, i jeżeli zmieniło smak
chlebka, to chyba tylko na lepsze. Na trzeci dzień chlebek nadal jest świeży,
nawet jeszcze lepszy niż zaraz po upieczeniu. Nie muszę chyba dodawać, że nie
dotrwałby do dnia dzisiejszego, gdyby nie fakt, że Hurma i Czereda, z powodu
wyjazdów wakacyjnych oraz grypy żołądkowej, zredukowała mi się do samotnego Martika,
któren ma obsesję sześćdziesięciu w pasie i zjadł tylko 4 kromki.
Jestem zachwycona, choć nie wiem,
czy jeszcze uda mi się powtórzyć ten piekarski wyczyn. Dłuuugo będę odpoczywać
po tym chwarnym dniu.
Kto chce poznać przepis – matkę,
musi iść do bloga pani Grażynki albo pani Tatter (patrz wyżej). Ja musiałam
wprowadzić zmiany, bo nie wiem, co to jest ten jakiś stopień hydracji zakwasu,
nie wiem, jak bardzo był silny (?),
ani też nie miałam takich mąk (oprócz decyzyjnych, co robić dalej), jak te
zalecane w przepisach.
Wychodzi na to, że nie wiadomo
właściwie, dlaczego zdecydowałam się upiec właśnie TEN chleb. Ot tak to jest z
babami – iluminacja! i wpieriod!
*****
SKŁADNIKI (kolorem czerwonym –
oryginał, czarnym – moja modyfikacja):
Na zaczyn:
190g zakwasu żytniego razowego 150%
220g maki żytniej średniej (sitkowej)
160g wody
220g maki żytniej średniej (sitkowej)
160g wody
Wszystkie składniki
na zaczyn wymieszać i pozostawić w ciepłym miejscu na ok 4 godziny w
temperaturze ok. 32 stopni C.
Już na tym etapie zaczęły się
jazdy. Co to jest te 150%??? I jaka to mąka średnia? I dlaczego akurat 190
gram?!
Marzynia kombinuje. Piłeczka jej
skacze jak Pomysłowemu Dobromirowi, ale się zawzięła.
Zakwas mój ma konsystencję gęstego
kefiru, nie wiem, czy dowalić mąki i poczekać, aż bulknie, czy dolać wody. Nie robię
więc nic, odważam te 190 gram pipetkując go na skaczącą wte i wewte elektroniczną wagę.
Dobra.
Po przekopaniu się przez tysiąc pięćset
pudełeczek, słoików i torebek okazuje się, że mąkę żytnią mam tylko jedną, więc proces decyzyjny uprościł się mnie znacznie... Na mojej pisze: „chlebowa, typ 750”.
Tera woda. Ciepła czy zimna,
przegotowana, źródlana, kranówa?! Daję ciepłą kranówę.
I clou przepisu. OKOŁO TRZYDZIEŚCI DWA
STOPNIE!!! Matko, jak chycić taką temperaturę? Dlaczego 32?! Może jak te panie
piekły, to miały w kuchni taki upał? Ponieważ suszę akurat pomidory, więc
postawiłam miskę z tą brejką na suszarce i co jakiś czas
podgrzewałam, żeby miska blaszana była ciepła.
Co chwilę zaglądałam pod
reklamówkę, którą przykryłam miskę. Nie działo się NIC. Kleista massa zalegała
na dnie miski. Po zalecanych 4 godzinach nadal nie działo się nic. Ale myśle se: a może mu dać letkiego
kopa? I dałam dopalacza w postaci potrzepania na oko cukrem i wymieszania (tak
ze 2 łyżeczki zwykłego cukru, było mi już wszystko jedno, bo i tak myślałam że będzie trza
wywalić). Zazieram za chwile: idą bąbelki! Po 2 godzinach zaczyn urósł niewiele,
ale się silnie zbom-bel-ko-wał. Podbudowana poleciałam do przepisu
przymagnesowanego do lodówki na wysokości mych ślepawych oczu. Czytam:
Składniki na ciasto właściwe:
570g zaczynu
300g wody
400g białej pszennej mąki chlebowej
95g mąki pszennej razowej
0.5 - 4g drożdży (opcjonalnie)
12g soli
300g wody
400g białej pszennej mąki chlebowej
95g mąki pszennej razowej
0.5 - 4g drożdży (opcjonalnie)
12g soli
Jessu, a czemu 570 g?! (myślę wkurzona)
Aaa, no tak, Marzynia umna jest i
się skapczyła, że 190+220+160=570!
No to już po ptokach! Przecież ja nie
zważyłam tej wody, którą chlupałam do zaczynu, więc już nie wiem, ile go mam i o
ile ewentualnie zmniejszyć ilość wody. Po chwili zadumy, szarpana chęcią
przepalenia problemu, ignoruję go.
Mąki pszennej razowej nie mam, to
nie dam, trudno, Grażynka też dała samą chlebową (to była mąka typ: 750 tyż).
Wygarniam paciarę zaczynową do miski od
mojego miksera (uwaga!: to KENWOOD!!! jeszcze mnie przelatuje dreszcz dumy, gdy go
odpalam, kupiłam se za 3 miesiące niepalenia, a przynajmniej tak zełgałam
Hurmie). Sypię mąkę, dolewam odmierzoną wodę. Zaglądam ponownie do przepisu.
A tu klin-megaklin – ilość drożdży.
I jakich, bo nie pisze. Nie do rozkminienia, jakby powiedziała H&C. W jakim wypadku dodać
te zero koma cztery (i jak to w ogóle zważyć?!) a kiedy te cztery? Czy muszą
być świeże?
Po com ja się brała za ten
przepis?! (jest godzina 10 w nocy).
Dobra, postanawiam ten problem
zignorować dwa razy i biorę torebeczkę suszonych drożdży Oetkera, sypię na oko
jakąś jedną trzecią. Solę już też na oko (ze 2 łyżeczki), nie mam siły na
kolejną próbę wytarowania szalejącej na słabej bateryjce wagi.
Teraz WYKONANIE (a właściwie: wy-KONANIE). Oddaję głos
do studia:
Zagniotlam luzne i lepkie ciasto (polecam metoda Bertineta). Gdy gluten
byl juz dobrze rozwiniety ciasto wlozylam do naoliwionej miski i zostawilam do
wyrosniacia na 1 1/2 godziny w 25C. Podzielilam ciasto na dwie czesci, a
nastepnie kazdy kawalek rozlozylam na naoliwionym blacie w cienki prostokat i
naoliwionymi (lub mokrymi) rekoma zwinelam w rulon. Wlozylam do przygotowanych
blaszek i zostawilam do wyrosniacia na 60 - 90 minut. W tym czasie rozgrzalm
piec do 260C (max moc pieca). Wyrosniete bochenki spryskalam woda i wsunalem do
pieca Pieklam 20 min w 260C, 20 minut w 240 i ok 20 minut w 220C. Cieple
jeszcze bochenki posmarowalam "cienkim" krochmalem. (pisownia oryginalna)
No tiaaa, metoda Bertineta. Obejrzyjcie
sobie na yuotubie, kto nie zna. Dobrze, że Eurysteusz nie znał tej metody, bo załatwiłby
Heraklesa na cacy.
Więc pozostawiwszy Bertineta i
wszystkie sprawy jego puszczam maszynerię moją w ruch i wreszcie, cała mokra z
nerw, ide se zapalić cygara.
Wyrabiałam to na najniższych obrotach
chyba ze 20 minut (z przerwami). Po tym czasie stwierdziłam, że nadal mam lepką
maź w misie miksera. Dosypałam mąki. Nadal breja. Dosypałam jeszcze.
Właściwie nie wiem, po co piszę ten
przepis, przecież to jest nie do odtworzenia. Ale już złapałam cug i nie mogę
przestać.
Włączyłam piekarnik na 250 stopni,
góra i dół. Nie mam 260 zalecanych. Olewam to, i tak już mnie nic nie pokona. Podśpiewując:
„Niezłomny jest…” wyciągam wszystkie formy, jakie mam, na czele z żeliwnym
garnkiem. ŻADNA nie pasuje do tej ilości ciasta. Biere starą tortowniczkę Mamy,
jakieś 20 cm średnicy. Jest porysowana. A kleisty kit już czeka, coby do niej
przylgnąć…
Smaruję więc formę cienko smalcem,
bo chytrze wykombinowałam sobie, że w tej temperaturze to ino smalec wyborowy się
mnie nie spali. Zaglądam do miksera.
Kiedy ciasto zaczęło trochę odrywać
się od ścianek wyłączyłam robota, bo pomyślałam, że jeszcze chwila, a spalę silnik. Jest prawie jedenasta w nocy. H&C śpi (albo udaje, bo słyszą,
jakie fiksy lecą z kuchni i boją się pokazać).
Wywalam ciastową magmę na blat. Klej
Konrada przy tym to pikuś. Dużo dałabym za widok konfrontacji maestro Berineta
z moim ciastem… nawet, gdyby miał silikonowe płetwy zamiast rąk to tej lary nie
wyrobiłby do rana. Nawet nie usiłuję tego rozciągnąć w prostokąt, a co dopiero
uwinąć w jakiś rulon.
Pazurami zdzieram to z blatu i wewalam
w formie nieforemnej bołdy do formy. Oszmalcowanymi rękami wygładzam jako tako
wierzch. Z piekarnika już się dymi, uchylam – bucha na mnie dym z uskwarzonego na
dnie kawałka sera, który pewnie odpadł Martikowi od zakiepanki, a ślepa matuś
nie dojrzała. Klnąc w żywy kamień wygarniam żużel, uruchamiam wentylator w
piekarniku i słyszę, jak sąsiedzi stukają w kaloryfer. Zastanawiam się, kto
pierwszy zadzwoni, że w bloku się pali.
W końcu (jest wpół do pierwszej)
wsadzam chleb. Nie mam siły się nawet przeżegnać. Idę ćmić na balkon, chowając
żar we wnętrzu dłoni jak chłopy na budowie w wietrzny dzień, coby sąsiedzi
jednak nie dzwonili. Po 10 minutach zaglądam do chlebka.
Wybuliło go grubo ponad rant i przypala
się oczywiście. Nakrywam papierem do pieczenia, papier też się przyżega. Nie czekając,
aż wybuchnie mi piekarnik zmniejszam gaz do 220.
Po 15 minutach sterczenia przed
szybką odpuszczam, bo chleb wysoko wyrósł, ale jednak nie wypadł z tortownicy,
żeby zapalić się na dnie jak kolega ser (w sumie nie wiem, dlaczego, przecież
prawo czarnej serii jeszcze działało). Zmniejszam gaz do 200 stopni, całkowicie
ignorując światłe kierownictwo znakomitej skądinąd preceptorki.
W sumie piekłam go 55 minut, na
czuja.
Był mocno przypieczony z wierzchu i
lekko spalony od spodu (zeskrobałam tarką). Niczym nie smarowałam, bo była
druga w nocy i po prostu padłam. „Chlibnyj dar” kosztował mnie prawie 12 godzin
walki. Niech żyją bratcy z Ukrainy! (na marginesie mówiąc, jutro naprawdę
wyjeżdżam do Lwowa, ze strzelcami).
I w sumie teraz stwierdzam, że
warto było.
Bardzo serdecznie żegnam Państwa,
bardzo serdecznie! – grafomanka Marzynia
Aleś rozwinęła się literacko:) Może zacznę Cię czytać do poduszki hahaha ale chlebek przedni
OdpowiedzUsuńhehe.. ale się uśmiałam..:))))
OdpowiedzUsuńNie ma jak dawka hmoru dodana do pysznego chleba :-)
Marzyniu, alem się z ubawieniem najadła:))) Chlebek musi być pyszny, zwłaszcza doprawiony taką dawką humoru! Kochanie życzę Ci wspaniałej wycieczki z Klubem Strzelców...tylko patrzaj uważnie kogo we Lwowie ...upolujesz:) Oby to było pyszne "żarełko":)))Przesyłam Ci wiele serdeczności i uścisków!!!!
OdpowiedzUsuńNo jak u Hitchcocka, tyle ze smaczniej i śmieszniej. Przeczytałam sobie kilka razy tego posta bo ze śmiechu i kiwania głową "skąd ja to znam " straciłam" recepturę . Ale nic to , bo ona była przecież tylko pretekstem :o) Pozdrawiam. Ala
OdpowiedzUsuńW życiu tak nie płakałam nad przepisem hehe jak teraz nad twoim ;)))))
OdpowiedzUsuńCiotka Lońka mi zawsze wmawia , że muszę wiedzieć ile w szklance , ile w łyżce , a ile w łyżeczce się mieści czego ... kurcze jak to trudno spamiętać , więc mam ściągę na lodówce ;)))) Chleb domowy ... mniam ...nie ma nic lepszego ;)))) Lubię takie opisy przy przepisach ;)))))
OdpowiedzUsuńNic nie może się równać z ciepłym jeszcze, domowym chlebem i mlekiem do popicia:):):)
OdpowiedzUsuńTego akurat już sam nie zrobię, szkoda:)
hahaha kochana wiesz, że ja dorastam już chyba ze dwa lata jak nie więcej do tematu zakwasu i chleba na nim:) jeszcze nie dorosłam-niestety bo ten chlebek musi być pyszny!!! buziaki
OdpowiedzUsuńMiłego pobytu we Lwowie :):) Przyjemnie się czytało , a chleb domowy nie ma sobie równych , nawet jeśli trzeba go trochę skrobać tarką :):):)
OdpowiedzUsuńpoddaję się :( ...
OdpowiedzUsuńJa już się dawno poddałam, chleb mi nie wychodzi u już. Czytało się przednio, Marzyniu Ty jednak kochana powinnaś nie tylko o gotowaniu...:)
OdpowiedzUsuńDziękuję za podanie zamiennika a propo poprzedniego przepisu z karkówką..Wykonuję w przyszłym tygodniu z bratem :).
OdpowiedzUsuńDomowy chleb jest przepyszny, ten zapach unoszący się po całym domu..mmmm :)
Ale ten przepis przebił wszystko,
choć przecież dla chcącego niż trudnego :)
Ale Cię wena wzięła :)))
OdpowiedzUsuńahahahahahha!!! sikam ze śmichu!!!!!!!!! oby więcej takich pamiętników początkującego piekarza!
OdpowiedzUsuńI to jest właśnie kuchnia kreatywna!
OdpowiedzUsuńCAuSKI to już mało! Kocham Cię!
Odpadłam...poryczałam się, zatkało mnie ze śmiechu. Zgubiłam w tej radości czytania przepis. Zaraz przeczytam jeszcze raz..na razie idę się wysmarkać:))
OdpowiedzUsuńMarzyniu, moja babcia, gdyby zyla I przeczytala przepis na ten chleb, podany niby aptekarska receptura, to chybaby umarla ze smiechu! Ona robila wszystko odmierzajac skladniki na oko (tak, tak, wiem ze na oko to chlop w spitalu u nas w Strzyzowie umarl;)), niczym Twoja Babcia Bronia, a chleb jej wychodzil takusienki sam jak na tym zdjeciu!
OdpowiedzUsuńPo ponownym przeczytaniu posta przypomnialo mi sie jeszcze, ze ciasto chlebowe mojej babci tez bylo rzadkie I nie do uformowania w zaden bochenek. Babcia po prostu wyrzucala (wylewala?) ciasto z gara, w ktorym wyrastalo, do brytfann, zwyczajnie odcinajac pozadana ilosc nozem. Piekla ten chleb co tydzien przez kilkadziesiat lat, bo w domu bylo piecioro dzieci, a kiedy dorosly I poszly na swoje, pojawila sie hurma I czereda wnukow, ktora tez lubila babcin chlebek :) Sadzac z opisu, jest to chleb pieczony przez moja babcie. Zapomnialam sie podpisac: Dorka
UsuńKochana Dorko, jak to dobrze, że mamy nasze Babcie w pamięci! bardzo mi miło, ze zechciałaś tak uważnie przeczytać ten post. Pozdrawiam serdecznie!
UsuńP.S. Ciasta babci były raz rzadkie, raz gęste, Wydaje mi się, że pszenne (zwłaszcza na te duże buły pszenne) były twardsze, a te mięszane "lekciejsze" :-)
Oj szczerze sie uśmiałam czytając ten post. Choć przypuszczam,że Tobie nie było wtedy do śmiechu :)
OdpowiedzUsuńNajważniejsze że dałaś radę i chlebek był pierwsza klasa!
Ja od jakiegoś czasu przestałam piec chleby choć z tą myślą kupiłam sobie skomplikowanego (!)robota :)
...i jak na razie czeka na lepsze, a może gorsze czasy...