czwartek, 1 lipca 2010

Szakszuka



Dawno, dawno temu, gdy Marzynia posiadała jeszcze banknoty emitowane przez Narodowy Bank Polski w ilości pozwalającej na zakupy, kupiłam se na Allegro takie fajne naczynka do zapiekanek, jednoosobowe, że się tak wyrażę. One chyba nawet mają specjalną nazwę (której nie znam) i bardzo fajnie prezentują się na stole. 

Niestety, na moim stole nie miały okazji się prezentować aż do tej pory, ponieważ gotując gargantuiczne ilości żarcia nie miałam czasu i ochoty bawić się w pojedyncze porcyjki. Ale…
Ale są wakacje… A hurma i czereda śpi jak zabita…
Nie, nie jestem aż TAKĄ świnią, budziłam, a jakże! 
I lojalnie ostrzegłam, że zeżrę sama, jeśli nie pomogą mi w kuchni. I nie była to godzina szósta rano, lecz wpół do dziewiątej. Nie wstali, nie pomogli, nie jedli. Amen!
A to, co Mamcia sobie zrobiła na śniadanko (i dojadła na obiadek, bo było więcej) nazywa się szakszuka. Na blogach ludzie piszą to shakshuka (nie wiedzieć czemu, skoro to potrawa żydowska, przejęta podobno od Arabów). Kiedy zobaczyłam, jak to cudnie wygląda na blogu u pani „Makagigi i 55 pierników” od razu pomyślałam o moich paterkach do zapiekania.
Wersji tej szakszuki jest mnóstwo i pozwala na dowolne kombinacje. Podobno tylko trzy składniki są niezmienne: oliwa, pomidory i jajka. Więc ja zrobiłam po swojemu i wyszło przepyszne, o ile ktoś lubi „arabskie” smaki, bo dodatek orientalnych przypraw zupełnie odmienił charakter tej „leczowatej” potrawy. Jedzonko jest rozgrzewające, dlatego w te gorące dni lepiej nadaje się na poranną porcję energii, jeszcze po chłodzie. No chyba, że ktoś potrzebuje dopalacza na upojny wieczór…

SKŁADNIKI (wychodzi porcja dla 2 osób głodnych lub trzech, które by coś przetrąciły):
1 kartonik lub puszka pomidorów, które widziały słońce  (nasze się jeszcze nie nadają),
2 małe czerwone papryki,
1 cebula,
3 ząbki czosnku,
1/3 łyżeczki kminu rzymskiego (to on robi ten odmienny smak),
1/3 łyżeczki przyprawy orientalnej (niestety, nie wiem, co w niej było, ja swoją kupiłam przy okazji zakupu mąki w sklepie Bogutyn, chyba jest sypana z jakiegoś większego wora, ale mnie bardzo smakuje),
chili lub pieprzu cayenne wg uznania,
sól, pieprz,
oliwa z oliwek,
natka pietruszki do posypania (w oryginale jest kolendra, ale i nie mam, i nie lubię)
po 1-2 jajka na osobę.

WYKONANIE:
Na głęboką patelnię wlać dość dużo oliwy. Dodać skrojoną w długie pióra cebulę i 2 ząbki czosnku, zeszklić (nie rumienić). Pod koniec szklenia dodać zmiażdżony (ja w moździerzu z Ziem Odzyskanych, pamiątka z szabru) kumin i jeszcze chwilę dusić na oliwie. Tej orientalnej przyprawy nie chciałam smażyć, bo mogła mieć paprykę w składzie, a wtedy potrawa gorzknieje. Wlać pomidory i odparowywać, aż sos uczyni się dość gęsty. Wtedy dodać paprykę skrojoną w paseczki, posolić i dusić prawie do miękkości papryki. Doprawić pieprzem, ostrą papryką i jakąś lewantyńską mieszanką przypraw. Ja lubię smak świeżego czosnku, więc trzeci ząbek wdusiłam do potrawy tuż przed zapiekaniem.
Pachnie wspaniale, nie wiem, jak H&C wytrzymała w łóżkach.
Następnie tę massę warzywną przekładamy do czegoś, w czym będziemy to zapiekać. Aha, wcześniej trzeba se włączyć piekarnik, na 180 stopni, ja dałam grzanie góra i dół, bo lubię jajka mocniej ścięte. W cudownie czerwonej paciarze robimy dołeczki, tyle ile ma być jajek. Ponieważ ja biesiadowałam sama, więc wzięłam jedno naczynko i 1 jajo, i porządnie odgarnęłam massę z dna paterki, jako że chciałam mieć jajko lepiej usadzone, a nie larowate. Tam napłynęła oliwa i jajko mi się upiekło do ulubionego stadium, zwanego światowo molet (białko dobrze ścięte, żółtko półpłynne). Jajeczko posolić i zapiec do pożądanego stanu. Posypać natką pietruszki lub kolendry i delektować się potrawą, która jest oryginalna, zdrowa i jeszcze cieszy oko.
P.S. I jeszcze wygrała konkurs kulinarny u Bryssski na potrawę z pomidorami!

niedziela, 27 czerwca 2010

Kotlety z sera czyli cosik jak prażony syr



Długo mnie nie było, wiem, ale pod koniec roku szkolnego belfrzy tak mają. Ja solidnie odbywam lekcje do ostatniego dzwonka, metodą kija i marchewki skutecznie skłaniając uczniów do uczestnictwa w lekcjach nawet po konferencji. 
Wykończona z lekka napięciem ostatnich tygodni postanowiłam wykonać potrawę szybką, a niezmiernie lubianą przez hurmę i czeredę, mojego Braciaszka, jego pociechy i w ogóle wszystkich, albowiem nie znam człowieka, który nie lubiłby prażonego syra.
Kiedykolwiek jestem na Słowacji ZAWSZE muszę zamówić właśnie ten prażony syr (Pieprzu mówi, że "wyprażany", może i dość). On ma tam oczywiście inny smak, niż taki robiony w domu, ale spokojnie można i samemu zrobić. 
Najlepszy, jaki jadłam wcale nie był słowacki, tylko u Dorotki w Rymanowie, w restauracji "Zacisze". Na pytanie, jakiego sera używa odpowiedziała, że każdy twardy jest dobry, a ten co mam na talerzu, to "Morski". I właśnie wczoraj miałam obiad "zaciszno - słowacki": kotlety z sera, frytki i surówka z białej kapustki. Wymiękawa.
Nie ma sensu liczyć, ile to ma kalorii. TO JEST PYSZNE i jest to najlepsze usprawiedliwienie dla nafaszerowania się tym serkiem.
A teraz do rzeczy, przepis jest banalnie prosty, ważny jest tylko myk z panierką.
Metodą prób i błędów obczaiłam, że najlepiej trzyma podwójna panierka, kładziona na ser z lekka zmiękczony, bo wyjęty z lodówki tak na pół godziny przed. 
Ja daję mąkę, rozbełtane jajo z odrobiną mleka skondensowanego (niesłodzonego, ma się rozumieć, chyba że ktoś lubi) - wtedy jest jeszcze lepiej klejące, i na końcu drobniutka tarta bułka. Obtaczanie w jaju i bułce powtarzamy, dokładnie przyklepując panierkę na plastrze. Normalnie kroję plastry na około 1,5 cm, ale teraz było amatorów wielu, więc wykroiłam cieńsze. Podobnie robi się z camembertem, co opisałam tutaj.
Jak dobrze trzyma panierka, widać na zdjęciu - kotlecika rozdęło, ale nie wyciekł. Jeśli wycieknie trochę bokiem - nie ma problemu, to też jest pyszne. Smażę na rozgrzanym oleju, po dwukrotnym przesmażeniu tłuszcz trzeba wymienić.
P.S. Sama se przychwalę, ale okrutnie podoba mi się wnętrze kotlecika na tym drugim zdjęciu, gdy się go powiększy. Mogłabym być myszą w takim serowym uniwersum (ach, jakie Marzynia zna mąąądre wyrazy!).