sobota, 28 listopada 2009

Tarteletki z wiśniami i budyniem waniliowym



-->
Na obiad dzisiaj były łazanki z kwaśną kapustą, ku życzliwej aprobacie hurmy i czeredy.
Wiedzieli jednak, że to danie już było i nie mam nic na wpis, więc podpuścili mnie, że „mamo, przecież COŚ na bloga dać musisz”, „nie można tak lekceważyć czytelników”, „ludzie tam CZEKAJĄ GŁODNI” (!) – no i złamałam się i upiekłam tarteletki z budyniem i wiśniami.
To są takie płaskie babeczki, coś a’ la mini-tarty, dobre i na słodko i na słono.
W wersji z budyniem są lekkie i nie tak tuczące jak z kremem, a równie pyszne, bo na wierzchu mają owoce, hmmm… takie na wpół świeże. To są mrożone wiśnie glazurowane, tzn. ja sobie to tak nazwałam, że „glazurowane”, ale jak go zwał tak go zwał: pyszne!
Niestety, trzeba mieć foremki do tarteletek lub babeczek, połowa moich ciastek to były babeczki, bo tych większych foremek mam tylko 8.
SKŁADNIKI:
Ciasto:
pół kostki masła,
pół margaryny „Bielskiej” (12,5 dkg),
30 dkg mąki (pół na pół krupczatka i zwykła),
1 żółtko,
łyżka kwaśnej śmietany,
łyżka cukru,
szczypta soli.
Margarynę rozetrzeć w palcach z mąką, cukrem i solą (w misce). Po prostu tak szczypać ją czubkami palców, mieszając z mąką, dość szybko powstanie coś w rodzaju grubej tartej bułki. Wtedy dodać żółtko i śmietanę i zagnieść do kupy, po czym włożyć do lodówki na godzinę.
Piekarnik rozgrzać do 200 stopni, góra i dół.
Ciasto rozwałkować dość cienko, trochę podsypując mąką. Zapewne będzie się rwało i przylegało do wałka, ale to nic i tak się wylepi nim foremki, ono jest plastyczne i nie szkodzi mu ugniatanie, nawet ciepłymi łapami.
Więc foremki cienko wylepić ciastem. Postawić na tej kratce do pieczenia, piec na drugiej półce od dołu aż do zezłocenia. Wystudzić i wyjąć z foremek.
Budyń:
normalnie zrobić budyń waniliowy, tylko dodać do mleka łyżkę masła.
Wiśnie:
torebka wiśni mrożonych bez pestek,
łyżeczka żelatyny,
2-3 łyżki cukru.
Wiśnie wsypać do rondla o grubszym dnie, posypać cukrem, przykryć, dusić aż się rozmrożą. Następnie sprawdzić, czy słodkie i poddusić do pożądanego smaku (moje były takie na wpół surowe). Posypać żelatyną i odstawić do wystygnięcia. Sok, który z nich wycieknie, zagęści się żelatyną, będą słodko-kwaśne i takie jakby polakierowane.
No a potem pozostaje już napełnianie ciastek. Wzięłam woreczek do mrożonek (bo gruby), ścięłam mu troszkę rożek, wgarnęłam do woreczka budyń i wyciskałam do babeczek. Na wierzch wiśnie i wuala!


piątek, 27 listopada 2009

Leniwe kluski (pierogi) krok po kroku


2009-11-23
Te pierożki słusznie nazywają się leniwe. Robi się je błyskawicznie, potrzebny jest tylko dobry, biały ser.
Ja miałam słodziutki, nieprzewarzony ser „od baby” i wyszły wspaniale: miękutkie i pulchne. Koleżanka Arytreja pisze, że to kopytka – być może w innych częściach Polski tak się mówi na leniwe, ale u nas na Pogórzu kopytka to są z samych ziemniaków, jest ten przepis na nowym blogu pod linkiem: „z ziemniaków”. Kopytka mają zupełnie inny smak i zwartą konsystencję, nadają się do sosów i jako dodatek do drugiego dania, a leniwe są delikatne i najpyszniejsze po prostu z rumienioną bułeczką.
Myślę, że każdy, nawet samotny starszy pan, potrafi je zrobić, zachęcam:

SKŁADNIKI:

1 kg sera białego (oczywiście można wziąć połowę porcji) – ser nie powinien być bardzo kwaśny i powinien mieć miękką konsystencję, bo inaczej będą wyczuwalne grudki. Znawczynie twierdzą, że twaróg o dumnej nazwie „President” jest dobry, nie wiem, bo u nas takiego nie ma;
3-4 jajka,
jakieś 30 dkg mąki pszennej, zwykłej,
sól,
masło do polania (noo, chyba z pół kostki na tę ilość),
3 łyżki bułki tartej (takiej sprawdzonej, ta z "Kupca" jest nawet dobra).
WYKONANIE:
Ser odcisnąć i zmielić lub po prostu dobrze rozgnieść widelcem (labo - jak Marzynia - w ręcach). Dodać sól, rozbełtane w miseczce jajka i stopniowo dodawać mąkę. Jeżeli ser jest wilgotny, dodać trochę więcej mąki (ciasto powinno mieć konsystencją ciasta ziemniaczanego). Ono się dobrze wyrabia, nie lepi do rąk jak ziemniaczane, nie wolnieje w trakcie i można go przechowywać w lodówce nawet do jutra, co jest ważne, bo te pierożki (kluseczki?) najlepiej smakują świeże. Można je formować w dowolne kształty, przepyszne są z owocami (zamiast tradycyjnego ciasta ziemniaczanego) - z morelami to poezja! Ponieważ są delikatne, najlepiej smakują po prostu polane rumienioną bułeczką.
Bułeczkę najpierw rumienimy na sucho w rondelku o grubym dnie (uwaga, lubi się przypalać) i dopiero potem dodajemy masło, podsmażając je z bułką, aż zacznie pachnieć. Gdybyśmy chcieli zrumienić taką ilość bułki na maśle, to weszłaby chyba z kostka.
Różnica jest w czasie gotowania: te leniwe są gotowe do wyjęcia zaraz, gdy wypłyną.
Naprawdę polecam, bo wszyscy za nimi przepadają!

Soczyste sznycle (kotlety mielone) i surówka (sałatka) z porów


2009-11-22
Wyjeżdżając na tydzień na uczelnię Jurand zabiera z domu prowiant, bo gotować on niestety nie umie… I właśnie przede wszystkim dlatego były na niedzielę sznycle (zwane w Kongresówce kotletami mielonymi, u nas kotlet to jest krojony np. ze schabu, pamiętam, jak się zdziwiłam, że słynne „sznycle wiedeńskie” to coś w rodzaju „schabowego” z cielęciny).
Dobre sznycle są tylko z mielonego w domu mięsa (albo ze sklepu, gdzie mielą mięso na życzenie).
SKŁADNIKI:
1 kg mielonej łopatki,
duża cebula,
3 ząbki czosnku,
2 jajka,
2 łyżki masła,
około pół szklanki wody (to ważne!)
łyżeczka soli i pieprz,
ew. kminek mielony i majeranek albo np. pieprz ziołowy ,
olej lub smalec do smażenia.

WYKONANIE:
Cebulę zetrzeć na grubej tarce (ja wolę właśnie taką surową) albo drobniutko pokroić i zezłościć na maśle. Wlać razem z tłuszczem do masy mięsnej, wbić jajka, wycisnąć czosnek, posolić, popieprzyć i wymieszać. Następnie wyrabiać parę minut, dolewając wodę - masa mięsna ją wchłonie, a sznycle będą soczyste i miękkie. Przestajemy wyrabiać, gdy mięso jest pulchne i takie jakby kleiste. Formujemy owalne lub okrągłe niewielkie sznycelki, które smażymy z jednej strony na rumiano, odwracamy i przykrywamy pokrywką (muszą dojść w środku).
Takie z samego czystego mięsa bez bułki są zdecydowanie lepsze, chociaż na pewno wychodzi ich mniej.
Podane z wykłóconymi ze świeżym masełkiem ziemniaczkami i surówką z porów jest to niby zwykłe jedzonko, ale przepyszne.

Surówka (sałatka?) z porów i jabłek.
SKŁADNIKI:
2 pory (białe części),
duże jabłko,
2 jajka na twardo,
łyżka śmietany, łyżka majonezu,
sól, pieprz.
WYKONANIE:
Pory pokroić w cienkie półkrążki. Sparzyć wrzątkiem, dobrze odcisnąć. Jabłka i jajka zetrzeć na grubej tarce. Wymieszać z majonezem i śmietaną, posolić i popieprzyć. Surówka jest delikatna w smaku i dobrze podkreśla smak sznycelka.

Piwko i zagrycha - dobrana para.



2009-11-15
Przeleciał po mnie jakiś świński wirus. Grypowy. Niestety, ni ma mientkiej gry, trza było się zwlec z przepoconego wyra i zabrać za papiery (w tym żółte).
Wszystkim, którzy nieśli wirtualną pomoc serdeczne dzięki.
Kulinarnie dzisiaj nie było fajerwerków – na chybcika zrobiłam pomidorową.
Riverman robił bogracz, ale on ma daleko.
Natomiast na kolacyjkę mamy śledziki w towarzystwie jajek.
To są jajka z podtekstem, które śmiało można nazwać „Cyckami Aryjki”. Ewa Braun wysiada.
Jeden magister se to u mnie zamówił, kiedy się obronił; niestety, dzisiaj go nie było (przestraszył się wirusa, he he he).
Walory Murzynki (patrz tu:) są atrakcyjne, ale myślę sobie, że wypić piwko i przekąsić cyckami Aryjki tyż jest miło…

Martik gotuje - ryż po chińsku


2009-11-14
Uwaga blogowicze zmiana kucharza! - dzisiaj gotuję ja, Martik.
Mamamarzynia jest chora (jak mówi tato od ślajania się po blogach), więc zrobienie sobotniego obiadu spadło na mnie. Musiałam więc założyć maskę chirurgiczną (świńska grypa szaleje) i wypytać, co i jak z tym obiadem. I tak oto – nie bez kilku trudności – powstał ryż po chińsku.

Będziecie do niego potrzebować:
1 podwójną pierś z kurczaka,
sos Łowicz chiński (taki w słoiku),
przyprawę do potraw chińskich (mama ma już własną),
warzywa chińskie mrożone,
ryż – może być Kupiec albo od Wujka Bena,
3 ząbki czosnku,
imbir do smaku (może być od bidy sproszkowany),
sól,
sos sojowy lub magę,
olej,
ocet winny.
Zaczynamy od zamarynowania piersi – tych kurczaka, nie swoich.
Trzeba nalać do miseczki trochę oleju, octu winnego, przyprawy chińskiej i sosu sojowego i zostawić w tym pierś na noc. Następnego dnia, gdy już rodzina domaga się czegoś do jedzenia i wiemy, że musimy się ruszyć i zrobić tę chińszczyznę, wyciągamy najpierw warzywa z zamrażalnika.
Do dużego gara nalewamy trochę oleju, wsypujemy warzywa i podlewamy wodą. Przykrywamy i mają się dusić, aż będą prawie miękkie. Ja nie wsypywałam wszystkich tylko większe pół :-), bo mi się wydawało za dużo.
Następnie kroimy pierś w kostkę i smażymy na patelni na oleju z dwóch stron. Co chwilę podglądamy do warzyw, czy są miękkie. Resztę chińskiej przyprawy (uwaga, jest słona!) dodajemy do nich, wgniatamy czosnek i wcieramy trochę imbiru, mieszamy. To ma się chwilę gotować. Smak trzeba łapać na czuja.
Usmażone mięsko ja osuszyłam z tłuszczu na ręczniczku papierowym. Do tych warzyw wlewamy ten sos ze słoika i też chwile gotujemy, dodajemy mięso.
Teraz pora na ryż.
Gotujemy w garze w wodzie z małą ilością soli (gotujemy tyle ile pisze na opakowaniu). I tu uwaga. Ja go za krótko gotowałam i wyszedł twardy. Juruś hardo powiedział, że jemu nie przeszkadza, że on taki lubi i że jest strasznie głodny, więc mu dałam, ale sobie podgotowałam w tym garnku (po rozcięciu i wylaniu wody oczywiście), podlewając trochę wodą, aż zmiękł. No i oto cała filozofia. Jest to bardzo prosta potrawa, a bardzo smaczna – słodko-pikantna.

Najlepsze udka pieczone



2009-11-12
Różni komentujący zarzucają mi, żem na święto zostawiła rodzinę o suchych bułach i domagają się mięsiwa. Ma się rozumieć, że było i że mogłam triumfalnie, na pół ulicy zaryczeć (jak nasz sąsiad w bloku gdzieś w latach osiemdziesiątych):
"Jurek, Marta, choćcie do dumu, beecie jadły MINSO!!!".
Każdy umie upiec czy udusić kurczaka (niektórzy nawet umieją obciąć mu głowę…)
Ale dzieciom najbardziej smakują takie i dzieciaczki Braciszka też tak twierdzą, więc chyba coś w nich jest. Dawniej piekłam drób w piekarniku, kombinowałam różne smaki, ale Łebki powiedziały, że te som najlepsiejsze.
Lista składników jest wyjątkowo krótka:
nóżki kurczaka,
2 cebule,
olej,
sól, pieprz,
maga, lubczyk suszony, czosnek suszony.

Udka umyć, wytrzeć ręczniczkiem papierowym.
W garnku o grubym dnie na oleju zezłocić 2 cebule, włożyć udka (rozgarniając nimi cebulę na boki), obsmażyć trochę z obu stron. Posolić z jednej strony. Cyrknąć trochę wody i przykryć garnek, zmniejszając ogień do minimum.
Po około 20 minutach przewrócić na drugą stronę, tym razem pomagować (oczywiście kto nie lubi glutaminianu, to soli), posypać lubczykiem, czosnkiem w proszku i pieprzem. Z mięsa wycieknie kupę soku, więc teraz trzeba zostawić uchyloną pokrywkę. Jeśli zaczęłoby skwierczeć – dolać ciut wody.
Dusimy je do czasu, aż skóra łatwo odejdzie, a udko zbrązowieje.
Pyszne jest też to, co zostaje: umasowana cebulka, kawałeczki przywartego mięska, pachnący tłuszczyk. Mimo, że jest po obiedzie, to niejedno z nas wisi nad garnkiem ze skibką chleba.


Bułeczki z czarnuszką

2009-11-09
Gdy przeglądam wypasione blogi mistrzyń wypieków, wcale się nie dziwię, że wiele osób nie robi domowego pieczywa, bo od samego czytania przepisu odechciewa się pieczenia.
Klikamy link, pokazuje się zdjęcie chlebka, na którego widok cieknie nam ślinka, zagłębiamy się w przepis i… dostajemy wiadro zimnej wody na głowę, bo trzeba mieć (przykładowo):
Łamane żyto,
Syrop słodowy,
Słód jęczmienny,
Zakwas sztywnych kultur (??? z parku sztywnych?),
Mąkę żytnią razową żarnową,
Mąkę Khorason,
Melasę,
Garnek rzymski,
Kamień do pieczenia (też chciałam mieć, cena mnie powaliła),
Koszyki do wyrastania chleba (tu ceny mnie dobiły, dlaczego KOSZYK kosztuje 80 zł.??!!),
I jeszcze tysiąc pięćset sto dziewięćset innych akcesoriów.

Ale znowuż to pieczywo tak pachnie… i nawet jak się nie uda, to i tak zmiatają wszystko do ostatniej okruszki…
Więc wyszukałam najprostsze przepisy, takie „na chybcika” i w sumie to już upiekłam 5 rodzajów domowego pieczywa. Bo wczoraj znowu był tylko stary chleb, co się nam w cieple podkisił i nie szło zjeść, a tu niedziela święta…

SKŁADNIKI:
0,5 kg mąki pszennej chlebowej („Młyn Bogutyn”, cena 7,80 za 2,5 kilo),
łyżeczka drożdży instant Oetkera,
łyżka stopionego masła,
łyżeczka soli,
łyżeczka cukru,
mleka ciepłego ile zabierze, tak, aby mikser uciągnął ciasto,
mleczko do kawy łyżka, żeby posmarować wierzch,
do posypania czarnuszka (Jezusie, ten smak z dzieciństwa!), albo mak, albo sezam, albo w ogóle nic (i tyz bedzie piknie).

WYKONANIE:
Wszystkie składniki wymieszać w misce, do misera założyć takie wkrętaki w kształcie rozciągniętej spirali (są standardowo w każdym typie) i mikserować na najwolniejszych obrotach, aż ciasto się zrobi gładziutkie i zacznie samo odpadać od tych wiertaków.
U mnie to zeszło z 5-7 minut, nie wiem dokładnie, bo udałam się na podest na cygarko.
Następnie przełożyć do miski posmarowanej olejem, przykryć i postawić w ciepłym miejscu na 1,5 godziny.
W połowie raz króciutko przemieszać.
Powinno dwukrotnie zwiększyć objętość.
Wyłożyć na posypany mąką blat (u mnie cerata na stole) i starać się omączonymi rękami uformować bułeczki. Wyszło mi osiem, krzywych jak diabli, bo ciasto jest lelawe. Położyłam je w brytfance na macie do pieczenia (Betterware, w promocji 11 zł.). Dać im jeszcze pół godziny, żeby odpoczęły i znowu troszkę podrosły. Ze 20 minut wcześniej nastawić piekarnik na 200 stopni, góra i dół.
Bułeczki posmarować mlekiem, posypać czym się chce i do pieca. Prysnąć parę psików wody ze spryskiwcza do bielizny (kto by kupował jakieś firmowe szpejo za 50 zł.?) i piec, aż się mocno zarumienią. Moje były trochę blade, bo mi sklamrzące gadziny wisiały na karku.

Pieczeń wieprzowa

2009-11-07
Przepyszna i sycąca w plugawe, listopadowe dni. I oczywiście z kaszą i suróweczką. Albo kiszonym ogórkiem. A z karkówki zawsze się udaje, bo karkówka jest tłusta i pieczeń nigdy nie wysycha i jest soczysta. Hurma i czereda jest wybitnie mięsożerna (zwłaszcza Martik), więc byli usatysfakcjonowani. Ja oczywiście też, bo także lubię pieczyste.

SKŁADNIKI:
1,5 kilo karkówki (najlepiej taką grubą chapę mięsa),
2 łyżki smalcu (tiaaaa),
2 cebule,
4 ząbki czosnku,
2 listki bobkowe pokruszone i ulubione przyprawy (bardzo pasuje do wieprzowiny majeranek),
kilka łyżek oleju, ciut octu winnego (ja dałam balsamiczny),
sól, pieprz, „Delikat” Knorra w płynie.
WYKONANIE:
Wieczorem poprzedniego dnia mięso umyć, sprawdzić, czy nie ma odprysków kości, osuszyć papierowymi ręczniczkami.
Zrobić marynatę z oleju, octu, soli, magi, pieprzu, przypraw i pokrojonej w grube pióra cebuli i czosnku. Oczywiście można wziąć gotową marynatę ze sklepu, te z Kamisa są dobre (do pieczeni najlepsza „Staropolska”). Mięso porządnie natrzeć tą marynatą i wstawić do lodówki (przykryte) na całą noc.
Na drugi dzień wyjąć, oskrobać z marynaty (nie wyrzucać jej!) i obsmażyć z wszystkich stron na dużej patelni na dobrze rozgrzanym smalcu (uwaga: strasznie pryska, trzeba podłożyć gazety, bo uświni pół kuchni). Kiedy trochę ostygnie, wsadzić do rękawa foliowego (jest lepszy niż naczynie do zapiekania), obłożyć tą cebulą i czosnkiem i przyprawami z marynaty (ja w ogóle tam wsadzam całą tę ciaparę, która zostaje w misce po wyjęciu mięsa), zakręcić rękaw i wstawić do piekarnika. Trzeba dać jakąś podstawkę, brytfannę, albo dół od naczynia do pieczenia, bo rękaw może pęknąć i wtedy nam załatwi piekarnik. Gdyby pękło, to wsadzić razem z tym rękawem do naczynia z pokrywą i piec dalej.
Czas pieczenia zależy od wagi mięsa. Pieczemy tyle, ile waży: 1,5 kilograma półtorej godziny, kilową pieczeń godzinę (poniżej kilograma się nie robi, bo mięso wyschnie). Piekarnik na 200 stopni, góra i dół, druga półka od dołu.
Nie przejmować się, że wierzch mocno się przyrumieni, mięso musi być dopieczone w środku. Podobno trzeba taką pieczeń studzić stopniowo, nie wyjmując z piekarnika, żeby mięso było soczyste, ja tam zawsze wyjmuję od razu i ZAWSZE jest soczyste. To, co się wysączy spod mięsa w czasie pieczenia, wykorzystuję na zrobienie sosu. No to smacznego :-)

Pszenne chlebki (ratunek, gdy brak pieczywa)


2009-11-06
No i Jurand wrócił w czwartek.
Co to w ogóle za studia są, żeby student już w czwartek wieczór był po zajęciach??!!
A gdzie nocne wkuwanie, a gdzie nogi w miednicy z zimną wodą?
ON mi przejeżdża w czwartek i od progu sie drze: "Mamo, głodnym!", a ja mam skibke chleba?
Cóż było robić, ROZCZYNIŁAM CIASTO, jak tysiąc lat przede mną kobity czyniły i upiekłam pszenne chlebki.
W wielkim mieście sie idzie do Tesco albo do Auchana, ale u nas zostaje piekarnia GS (albo Czornik po znajomości), albo rączki Mamy.
Chlebki były pyszne.
Alem ja dobra MATKA.
Czekam na oklaski.

A teraz czas na ujawnienie kulis tego kulinarnego osiągnięcia:
Przepis na bułeczki (w moim wydaniu chlebki - ciasto lepiło się jak diabli i nie wiem doprawdy, jak te mistrzynie formują z nich bułeczki) wzięłam z bloga Tatter:
http://piekarniatatter.blogspot.com/2009/10/crusty-hard-rolls.html

Chciałam zrobić z połowy porcji, bo wyrabianie ręczne dużej ilości ciasta drożdżowego to jednak ciężka praca. Zaczęłam przeliczać te gramy na ułamki gramów, zastanawiać się jak odmierzyć drożdże suszone i w końcu się wkurzyłam i zrobiłam „na oko”. Zresztą babcia nigdy nie używała żadnej wagi (zwłaszcza elektronicznej), więc zmodyfikowałam przepis tak:
jakieś pół kilo mąki chlebowej (warto kupić, ja zamówiłam w tym „Młynie Bogutyn”, super się sprawdza do pieczywa),
torebeczka drożdży suszonych Oetkera,
wody ciepłej tyle, aby powstało miękkie ciasto,
łyżeczka cukru,
łyżeczka soli.

Zarobiłam to do kupy łyżką drewnianą, a potem zaczęłam mozolnie wyrabiać.
Podobno można to wyrabiać jakimiś hakami do mieszenia, ale takowych nie posiadam, więc zostało mi ręczne hakowanie.
Babki na tych chlebowych blogach polecają wyrabianie do dobrze rozwiniętego glutenu (???), moja babcia i mama – a więc i ja - wyrabiały, aż ciasto zacznie odchodzić od miski i od rąk. Trwało to ze 20 minut i dalej nie chciało odejść do czysta, chociaż znacznie się poprawiła konsystencja. Już zmęczona i zniechęcona postanowiłam nie zważać na żaden glut(en) i odstawiłam do wyrośnięcia.
W sumie ciasto wyrastało 2 godziny, ale w połowie trzeba je odgazować, czyli przemieszać łapką, aż trochę opadnie. Urosło sporo, ale zrobiło się takie lelawe.
Potem wyjęłam je na blat, podsypałam mąką i zwinęłam jakoś takie 4 duże buły. Oczywiście piekarnik trzeba włączyć dużo wcześniej, bo ma się nagrzać do 220 stopni (góra i dół). Moim najostrzejszym nożem, który – ma się rozumieć – okazał się zbyt tępy, nacięłam topornie chlebki na krzyż. Podobno profesjonalistki mają do tego specjalne brzytwy, ostre jak skalpele.
Potem okazało się, że nie mam jaja (a rodzina już zawywała z głodu), więc posmarowałam chlebki mlekiem skondensowanym do kawy.
Potem spojrzałam na datę przydatności do spożycia maku, który leżakował od niepamiętnych czasów w tyle szafki, nie wiem PO CO to zrobiłam, bo musiałam stoczyć ze sobą walkę moralną, czy sypać rok przeterminowanym makiem czy jednak nie. Ponieważ chlebki były tak koślawe i podmięknięte od tego mleka, zasypałam jednak wierzch makiem (sprawdziwszy organoleptycznie, czy nie daje stęchlizną) i dobrze zrobiłam, bo mak był spoko i bardzo smacznie smakował. Przełożyłam na matę do pieczenia i siup do piekarnika. Parę psików ze spryskiwacza i jakieś 15 minut pieczenia (aż się ładnie zrumieniły). Były pyszne na świeżo, ale na drugi dzień okrutnie stwardniały. Na szczęśnie nie straciły na smaku, ale może to za krótkie wyrabianie się zemściło (gluten nie ten?).
Martik mówi, że były bardzo smaczne.
A najcudniejszy był zapach pieczonego chleba…

Barszcz biały (żurek?)


2009-11-01
Podobno jakaś Ognista babka czeka na moim blogu na przepis na barszcz.
Akurat ta zupa jest u nas gotowana na bieżąco (jak nie ja, to Mama, albo babcia, albo ciocia Ewa bidnemu żakowi Jurandowi żurek gotuje), ale w sumie na barszcz BIAŁY to nie było przepisu krok po kroku.
A właśnie na smętne i chłodne listopadowe Zaduszki taki gorący żureczek jest bardzo podchodzący. Więc, w tę ciemną listopadową noc, wasza Marzynia czuwa, bo to i rozgrzewa, i na kaca pomaga, i tak jakoś pszenno-buraczanie podbudowuje morale zgnębionych Polaków… (na marginesie: mój cioteczny szwagier – rodowity Niemiec, tylko powąchał i oznajmił w tym charkoczącym języku prześladowców dzieci z Wrześni: „Nein!, das ist schlecht!!!”; koneser się znalazł…).
Więc nie wnikając, co jest żurkiem, a co barszczem białym, podaję mój przepis:
SKŁADNIKI NA ZAKWAS:
Jakieś 3-4 dni wcześniej trzeba kupić mąkę żurkową w Geesie. Pewnie mieszkający w metropoliach mają homary i suszi, ale najlepsza mąka na żurek jest w naszym, postkomunistycznym GS-ie.
Babcia Bronia często gotowała żurek, ale twierdziła, że najlepszy jest z owsianej mąki, pewnie to kwestia "smaku dzieciństwa". Pamiętam, jak mówiła, że trzeba było "poplować ościami", bo jędzowata prababka Nazimkowa nie pozwoliła cedzić grubaśnie mielonej mąki, coby na więcej starczyła.  
Bierzemy litrowy słoik, szklankę tej mąki, 2-3 ząbki czosnku, pokruszony liść bobkowy i przegotowanej wody do uzupełnienia. Mąkę zalewamy wodą, dodajemy czosnek i bobek i przykrywamy gazą (założoną gumką na słoik). Stawiamy w ciepłym miejscu, raz dziennie mieszając i wąchając, czy się nam zakwas kwasi i czy się nie psuje. Powinien mieć kwaskowaty, przyjemny zapach kwaszeliny. On się będzie „ustawał”, tzn. mąka się będzie osadzała na dnie, ale jak się pomiesza, to powstaje jednorodna mieszanina (czy cóś, jak go zwał).
POZOSTAŁE SKŁADNIKI:
1 cebula,
3-4 ząbki czosnku,
mała zwykła śmietana,
listek bobkowy, maga, pieprz,
masło i olej do smażenia,
2 kostki Knorra,
1,5-2 litry wody.

Gdy mamy gotowy zakwas, można gotować. Oczywiście można użyć kupnego zakwasu, „Małopolski” na ten przykład jest dobry, zresztą można sobie obczaić metodą prób i błędów, który jest „worty gemby”, jak to się u nas mówi.
Gotujemy jakieś 1,5 litra wody z 2 kostkami grzybowymi Knorra, dodając jeden listek bobkowy. Oczywiście na Wielkanoc gotujemy na wodzie z boczku, a na Wigilię na wywarze z suszonych grzybów, ale ja teraz piszę o wersji codziennej.
Na patelni złocimy 1 cebulę, drobniutko pokrojoną, na MAŚLE (żadne tam oliwy! trzeba dać ze dwie kopiate łyżki masła z ciutką oleju, coby się masełko nie przypaliło). Dodajemy do wody, gotujemy z 5-10 minut, aż cebulka zmięknie.
Następnie wlewamy zakwas (można dla pewności przez sitko). Próbujemy, czy dość kwaśne, w razie czego – kto lubi – może dokwasić ciutką kwasku cytrynowego. Wrzucamy dużą szczyptę majeranku, pieprzymy.
Jeśli barszcz jest za gęsty, uzupełniamy wodą, jeśli jest za rzadki (wodzianka), ratujemy się barszczem białym „Winiary” lub „Amino” z torebki lub rozrabiamy trochę mąki z zimną wodą i zagotowujemy. Wciskamy ze 4 ząbki czosnku, bez niego nie ma tego smaku. Magujemy, dopieprzamy. Pół kubka małej śmietany (zwykłej, kwaśnej, 12% lub 18%) rozrabiamy z paroma łyżkami gorącego barszczu (czyli hartujemy ją) i wlewamy do gara. I już mamy gotową szybką, polską, tchnącą prasłowiańszczyzną zupę, która każdego ożywi.
Do tego musi być jajko na twardo, twaróg w kosteczkę, kiełbaska, a jak są skwarczusie, to już jest wypas totalny. Jeśli podejmujemy żniwiarzy lub górników z przodka, polecam ziemniaki ugotowane, odsmażone i polane skwarkami.
Nie ma chłopa, żeby nie odpadł wtedy od michy z bielmem na oczach.

Cycki Murzynki



2009-10-31
Właśnie skończyłam piec wyczekiwane przez całą rodzinę (i przez jednego kolegę, któren nie jest awanturujący się i był cierpliwy) CYCKI MURZYNKI. Na razie tylko zdjęcie z wierzchu, co jest w środku - sie zobaczy jutro.

Dodano 1 listopada 2009:
Rano po śniadaniu rozkroiliśmy ciasto, tym bardziej, że przyszła Mama Mamy Marzyni z Tatusiem Mamy Marzyni i też byli ciekawi, co to za otrąbione na pół Polski mecyje.
No i rzeczywiście to ciasto jest pyszne.
Co prawda nie jest to wersja ortodoksyjna, bo w oryginalnych przepisach zawsze jest albo w środku, albo w ogóle całość z ciasta kokosowo-makowego. Ale u mnie rodzinka nie przepada za tym rodzajem ciasta, więc zmodyfikowałam przepis po swojemu i nic nie stracił.

A’ propos: jeśli będziecie szukać na necie właściwego przepisu, uważajcie na link: „cycki Murzynki”, po którym wyświetliły mi się gigantyczne walory jakiejś czarnej Wenus z Willendorfu i dopiero przerażone spojrzenie na adres strony ujawniło, że to nie stronka kulinarna, tylko: „Porno-amatorki”!

Szczególnie spodobało mi się jedno zdjęcie ze względu na cień. Myślę, że Tato dopiero tym cieniem będzie usatysfakcjonowany, bo w czasie oględzin powiedział, że to co ma na talerzyku, to jakaś taka plaskata klatka piersiowa zagłodzonej nastolatki z Zimbabwe…

Dobra, dość gadania, czas na pieczenie!
SKŁADNIKI:
Biszkopt (a właściwie 2 trzeba upiec, dokładnie takie same):
4 jajka,
4 łyżki mąki pszennej (z małym czubkiem),
4 płaskie łyżki cukru pudru,
płaska łyżeczka proszku do pieczenia,
szczypta soli;
krem:
krem budyniowy dałam dokładnie taki, jak w przepisie na na "Bajeczne ciasto bez pieczenia", tylko zamiast 6 łyżek cukru dałam 4 (bo tam krem idzie na słone krakersy, a tu na słodki biszkopt). Ten krem jest niezawodny, naprawdę pyszny, puszysty i gładziutki i nie trzeba się bać, że coś się spieprzy, w razie czego: patrz wskazówki w przepisie;
do kremu warto dodać jakieś owoce, ja dałam drobno krojonego ananasa z puszki.
Warstwa „cyckowa”:
paczka okrągłych biszkoptów (polecam „LU biszkopty” okrągłe),
jakiś alkohol do nasączenia (np. likier, wódka; uwaga Davi: piwo się NIE NADAJE, niestety), ja dałam tę zalewę z ananasa, bo miały to jeść dzieci,
małe opakowanie rodzynek,
polewa czekoladowa: tabliczka gorzkiej czekolady, łyżka masła, mleko skondensowane (lub śmietanka, lub zwykłe mleko) tyle, ile trzeba by czekolada się rozprowadziła po ciastkach.
PIECZEMY!:
Potrzebna jest taka krótsza blaszka, zbliżona kształtem do kwadratowej.
Wykładamy dno przyciętym papierem do pieczenia, ja nie miałam (bo akurat wyszedł), więc dałam zwykłą folię aluminiową, którą Martik z namaszczeniem namaścił zwykłym olejem. Odpalamy piekarnik na 160 stopni, grzanie góra i dół (bidny Żuczek tylko góra…).
Następnie oddzielamy żółtka od białek, przesiewamy mąkę, proszek i cukier puder i puszczamy maszynerie swojom w ruch – czyli mikser (ja, dumna posiadaczka miksera z misą obrotową, po raz kolejny pogratulowałam sobie jego zakupu).
Ucieramy białka ze szczyptą soli, po czym dodajemy cukier i ubijamy na dość sztywną pianę. Dokładamy po żółtku, wyłączamy mikser i już łyżką albo trzepaczką – rózgą delikatnie wmieszujemy mąkę z proszkiem. Wylewamy masę na blaszkę i pieczemy jakieś 15 minut, aż ciasto urośnie i zrobi się złote. Czasami to trwa bardzo krótko, ważne, aby nie przepiec biszkoptu, bo będzie suchy.
Na marginesie: ten przepis na ciasto biszkoptowe sprawdza się super w roladach, ciasto jest mokre i elastyczne, nawet go wcale nie ponczowałam, a i tak było mięciutkie.
Dokładnie tak samo pieczemy drugi placek. Wyciągamy z blaszki, kiedy wystygnie (trzeba odkleić folię ze spodu, ale łatwiutko schodzi).
Kiedy ciasto stygnie, robimy krem.
Masę dzielimy na dwie części, smarujemy najpierw jeden, przykrywamy, dociskamy, potem drugi (dość grubo, oczywiście dodawszy te ananasy), wyrównujemy powierzchnię i układamy biszkopty, króciutko zamaczane w syropie lub w alkoholu. Następnie robimy polewę: połamaną czekoladę rozpuszczamy w kąpieli wodnej z masłem i 2 łyżkami mleka. Kiedy się rozpuści, łapiemy konsystencję, dodając w razie potrzeby mleka. Powinna powstać dość gęsta, ale lejąca się polewa.
Biszkopty (imitujące wiadomą część ciała) smarujemy polewą (ja to robiłam pędzlem kuchennym) i wtykamy rodzynki (imitujące wiadomo co).
Wstawiamy do lodówki na co najmniej godzinę, usunąwszy wcześniej kiełbachę, wędzonkę, twaróg urobiony z czosnkiem i kozi serek, chyba, że chcemy mieć ciasto o zapachu np. boczku. Posiadacze prostokątnego pojemnika z pokrywą nie muszą, ja mam takie szpejo tylko do tortów (okrągłe, zamykane), więc musiałam wyczyścić lodówkę z ostro pachnących specjałów.
No a potem już tylko DEGUSTACJA!

Bográcsgulyás czyli węgierska zupa gulaszowa.

2009-10-25
Kto z Państwa zamawiał bogracz?

Śledztwo w blogowych komentarzach wykazało, że niejaki Riverman1971 zamówił, ale jeszcze do tej pory nie zapłacił i twierdzi, że nie zapłaci, bo mu się znudziło czekać i mu wychłódło.
Mimo to serce Matki (Marzyni), zainspirowane przypomnieniem bogracza, który jadła na Węgrzech, nie ostygło i całą sobotę pitrasiłam bográcsgulyás czyli węgierską zupę gulaszową.
W Egerze jadłam to z takiego kociołeczka i właśnie w kociołku nad ogniskiem wychodzi najlepiej, ale o ognisku przy tej aurze mogę zapomnieć zapewne na wiele miesięcy (zresztą przyznam się, że nie mam kociołka, więc trudno by mi było jakby…).
Ponieważ miał to być PRAWDZIWY WĘGIERSKI BOGRACZ, więc najpierw zaczęłam wyszukiwać przepisy, które robili ludzie zapoznani ze smakiem oryginału.
Makłowicz tam był parę razy, ale ze zdumieniem znalazłam 2 jego przepisy (w 2 książkach), różniące się zasadniczo. Ponieważ wiem (sorry, Robert), że on nieraz stula na swój strój, więc postanowiłam poszukać mniej utytułowanych, a bardziej wiarygodnych kucharzy. Pamiętałam bowiem, że w MOJEJ zupie były kluseczki, a nie było żadnej marchewki i na pewno nie było czosnku (ja uwielbiam czosnek, więc o pomyłce nie ma mowy).
W końcu trafiłam na przepis babki o nicku: „Platessa”, która wydusiła recepturę od swojego węgierskiego gospodarza w czasie wakacji pod madziarską gruszą.
Oryginalny przepis jest tu:
http://www.wielkiezarcie.com/recipe45015.html
ale trzeba go było zmodyfikować (com ja, nie chwaląc się, uczyniła) i teraz jest prawie taki sam, jak ten, który jadłam rok temu.
SKŁADNIKI:
Kilo wołowiny – uwaga, Riverman, nie daj se wcisnąć w sklepie starego woła!; najlepiej stań w kolejce w mięsnym za jakąś kobitą, co wygląda na doświadczoną i niech ci powie, czy ta wołowina nie jest czasem z byka, który 20 lat robił w pegeerze za reproduktora;
10 dkg smalcu – tu najlepszy sposób zakupu jest na czuja: stajesz w samoobsługowym, bierzesz kostkę smalcu, udajesz, że ci wypadła i schyliwszy się, odchylasz papierek i wąchasz – jeśli nie zajeżdża, to smalec jest dobry. Nie wąchaj ukrywszy kostkę za połą kurtki, bo cię aresztują za kradzież smalcu;
2 duże cebule,
puszka lub karton krojonych pomidorów,
2 papryki czerwone
(nie zwiędłe! trza pomacać!);
2 łyżeczki słodkiej papryki w proszku,
1 łyżeczka ostrej papryki lub chili,
½ łyżeczki kminku
(ważne, bez kminku nie ma tego smaku),
5 ziemniaków średnich,
3 listki bobkowe
(laurowe, możesz wyrwać z wieńca, coś go dostał na muzycznym Parnasie),
6 kuleczek ziela angielskiego,
sól do smaku, pieprz, maga,
na kluseczki kładzione: 1 jajko, 2 łyżki zimnej wody, mąki ile zabierze.


WYKONANIE:
Mięso pokroić w kosteczkę pi razy oko 1,5 na 1,5 centymetra.
Wrzucić na dużą nieprzywierającą patelnię (lub robić to na dwa razy), ale najpierw samo mięso bez tłuszczu, bo zaraz wycieknie mnóstwo soku. Ten sok trzeba niestety mozolnie wybrać małą chocheleczką lub łyżką do miseczki – nie radzę odlewać przechyliwszy patelnię, bo będziesz zbierał z podłogi. Potem ten sok się doda do gara, ale bez tej operacji odparowanie trwałoby z 15 minut.
Następnie dodać 2 łyżki smalcu i obsmażyć, aż większość kawałków się zrumieni chociaż z jednej strony.
W dużym garnku o grubym dnie, w którym będzie się dusił bogracz, usmażyć (znowu na smalcu i na pohybel flebologom!) pokrojone jakkolwiek cebule, one i tak się rozpadną w czasie duszenia, zagęszczając zupkę.
Następnie wrzucić tam mięso, dodać paprykę, liść bobkowy, kminek, ziele (jeszcze nie solić!), chwilę posmażyć, żeby wydobyć aromat z przypraw, ale uwaga! nie przypalić papryki! Wlać ten sosik spod smażonego mięsa i trochę podlać gorącą wodą. Ustawić mały ogieniek, przykryć pokrywką i dusić z pół godziny, w międzyczasie przygotowując kolejne składniki.
Ziemniaki obrać i pokroić w kosteczkę. Paprykę wypestkować, wyciąć te białe części w środku i skroić w słupki.
Po półgodzinie mięso na pewno jeszcze jest twarde i wodą trzeba było podlewać z parę razy. Uwaga faceci*: zanim włożycie łyżkę z kawałkiem próbowanego mięsa do ust, trzeba podmuchać (mięso), bo oparzenia języka i warg źle się goją.
Czas teraz na pomidory i sól,  dusimy następne pół godziny (lub mniej lub więcej, zależy od mięsa).
Kiedy mięso jest już miękkawe, dodajemy paprykę i ziemniaki. Jeśli zrobimy to wcześniej, papryka się rozlezie i ziemniaki też, a przecież mają być w potrawie jako ciała stałe. Dolewamy tyle wody, żeby powstała gęsta zupa. Dosalamy i magujemy.
Następnie robimy ciasto na kładzione kluseczki.
Do miseczki wbijamy jajko i bełtamy go z 2 łyżkami zimnej wody. Dosypujemy szczyptę soli i tak z 5 łyżek mąki, po czym drewnianą łyżką ucieramy to na gęstą papkę, dodając w razie potrzeby mąki (lub wody, jak nam się sypło za dużo i łyżka „staje”). Powinno powstać ciasto, które nie wylewa się z miski, tylko tak jakby rwie się za łyżką.
Wracamy do gara. Kosztujemy, czy sos jest słony, a składniki w kawałkach miękkie. Dodajemy ostrą paprykę i pieprz i „łapiemy” smak. Następnie bierzemy łyżkę, maczamy ją w zupie i nabieramy na jej brzeg trochę ciasta, które wkładamy (razem z łyżką ma się rozumieć) do zupy. Klucha się oderwie i popłynie, a my powtarzamy czynności aż do wyczerpania ciasta. Powstają nieforemne, ale jakże urokliwe kładzione kluseczki, które jeszcze z 5 minut gotujemy. Następnie przykrywamy garnek i dajemy gulaszozupie odetchnąć chwilkę, zanim pożremy ją solo lub z białym chlebkiem czy bułką, słuchając czardasza (zatańczyć się już potem nie da, najlepiej jeść na wersalce, żeby potem już tylko odkulać się na bok).
U mnie wystarczyło na 8 porcji, ale u NORMALNYCH ludzi to będzie chyba więcej, bo potrawa jest bardzo syta.
* Uwaga ta nie dotyczy oczywiście kolegi Rivermana, bo on ma język wyparzony, ale podobno Davi ma niewyparzony, więc niech uważa!

Kapusta kiszona zasmażana


2009-10-20
W niedzielę był obiad pt.: "Duma Matki Polki" czyli ziemniaczki, schabowy i kapustka zasmażana.
Po konsumpcji Jurand (nie molestowany!) wystękał: "Mamo, tak się wzruszyłem tym obiadem, że chyba umyję naczynia!".
Jeśli więc chcesz, siostro, aby chłop pomył ci gary - ugotuj mu tę kapustkę!
Najważniejsza jest dobra kapusta. Smaczna jest „Sandomierska” z firmy Kiljan, no i ta kapustka „Marzenie” (he he he), ale ostatnio odkryłam mój number one: kapucha z Charsznicy!!!
To jest podobno królowa kapuściana, a ta Charsznica leży gdzieś koło Krakowa, to pewnie nie tylko w naszym Geesie można ją kupić.
Na marginesie - czyż to nie jest cudowna zbitka wyrazów: „kwaszonka z Charsznicy”? Myślę, że to brzmi tak cudnie, jak „trzmiel z Chrząstówka”. Jakbym była Łokietkiem, nie testowałabym zbuntowanych Niemców w Krakowie jakimsik: „soczewica, koło, miele, młyn” tylko bym im walnęła po uszach tom kwaszonkom i niechby szwabstwo spróbowało powtórzyć! (dla tych, co przysypiali na historii i dla Zuni, która jest dopiero pierwszaczkiem: jeśli ktoś ze schwytanych podczas buntu wójta Alberta w 1312 roku nie powtórzył tych słów, to szedł pod nóż albo na wygnanie, bo zapewne był Niemcem. Przerąbane mieli jąkający się.)
Więc kiedy zdobędziemy już pierwszoklaśny surowiec, to dokupujemy (proporcje na 1 kilogram kapusty, ale sobie od razu podwójcie):
- 2 dość duże cebule,
- 1/3 kostki masła,
- trochę oleju,
- 2-3 łyżki mąki pszennej,
- 3 listki bobkowe,
- 6 kuleczek ziela angielskiego,
- sól, pieprz, szczypta cukru,
- kostka grzybowa Knorra (tak, wiem: GLUTAMINIAN!!! Jessu, można umrzeć w męczarniach od samego myślenia o nim!),
- parę grzybków suszonych nie jest od rzeczy (ale bez też jest pyszna).
WYKONANIE:
Kapustę przesiekać (Charsznicy nie trzeba, już jest gotowa), żeby się nie ciągnęły długie włókna, odcisnąć. Sprawdzić jej kwaśność – powinna być wyrazista, ale też nie ocet, jeśli jest zbyt kwaskowata, to zawsze można odlać trochę wody podczas gotowania i uzupełnić świeżą.
Zalać gorącą wodą, aby trochę pokryło, dodać namoczone wcześniej grzybki, przyprawy, rozpuszczoną kostkę i gotować na małym ogieńku. Sprawdzić, czy jest wystarczająco słona, podkręcić smak cukrem (przypomniała mi o nim jakaś uważna czytelniczka w komentarzu - ma rację, zawsze gdzie kwaśno daje się ciutkę cukru).
Cebulkę skroić w drobną kosteczkę, dodać masło z kapką oleju, a kiedy zacznie się rumienić wsypać tam mąkę. Mąka z cebulą zasmaży się na złoto i kiedy kapusta jest już półmiękka wlewamy to do gara. Aha, gar od razu wziąć większy, bo trzeba mieszać i dolewać wody w razie potrzeby. Doprawić pieprzem i ewentualnie magą do smaku.
Najlepsza na drugi dzień, jak się przeżre, ale u mnie stale powtarza się casus fasolki, co nigdy nie dostoi w całości do drugiego dnia…

Domowe tortille a la Arabia (wg Arabiki)




2009-10-14
Dziś Dzień Edukacji Narodowej (a więc jakby mój, chociaż tylko uczniowie mieli dzisiaj wolne – my powinniśmy mieć za to wolne w Dzień Dziecka, no nie?). Poza tym wali śnieg, wyje wiatr i jest zero stopni. A więc wniosek kulinarny nasunął się sam: trzeba ugotować coś z gorących, orientalnych krajów, gdzie jest ciepło, pachnie przyprawami korzennymi i gdzie nie sięgają łapy polskich ministrów edukacji.
Wczoraj już postanowiłam, że zrobię chlebki pita z jakimś hinduskim albo arabskim nadzieniem. Rano, przy robieniu listy zakupów, zajrzałam do przepisu i okazało się, że ta pita ma leżakować w lodówce 14 godzin! (czyli danie podałabym gdzieś o północy).
Wobec tego wyciągnęłam ściągnięty z netu przepis na tortille meksykańskie, ale one się nazywają w tej wersji „Tortille a la Arabia”, robiła je niejaka Arabika i rzeczywiście mają posmak Bliskiego Wschodu.
Zabrałam się do tego w samotności, aby w razie porażki cichcem wyrzucić spartolone placki. Tymczasem po domu rozszedł się hyr, że mama coś nowego gotuje. Na zwiad kontrolny przyszedł Stary i od progu zawalił:
- „Słyszałem, że smażysz jakąś PIPĘ!
Zdusiłam brzydkie słowo cisnące mi się na wargi i zaproponowałam mu uprzejmie:
- „Usmażyć panu jajka?” - po czym wywaliłam go, mamroczącego coś o smażonych cyckach, z kuchni.
Po półtorej godzinie danie było gotowe.
Olśniłam towarzycho aranżacją, podpatrzoną oczywiście na kulinarnych stronach. Tortille nie wyszły chyba całkiem takie, jakie być powinny, bo były raczej chrupkie i nie dały się zwinąć, tylko złożyć na pół, ale za to NAPRAWDĘ SĄ PYSZNE.
Dziękuję za przepis pani Arabice, oryginalny znajduje się tu:
http://www.smaczny.pl/forum/Czosnkowy-Twister-t2043.html
- ja swój nieco zmodyfikowałam i nie wiem, czy dobrze zrobiłam...

SKŁADNIKI NA CIASTO (wychodzi 8 placków):
2 szklanki mąki pszennej
1/3 kostki dobrego smalcu (w oryginale było pół kostki, może dlatego moje nie dały się zrolować?),
gorącej wody, ile zabierze,
1/2 łyżeczki soli
łyżeczka czosnku granulowanego.

WYKONANIE CIASTA:
W misce zarobić mąkę, smalec, sól i czosnek gorącą wodą, aż do uzyskania dość miękkiego, elastycznego ciasta (jak na pierogi). Wyrabiać go ze 2, 3 minuty, odstawić na trochę, by odpoczęło, a następnie podzielić na 6-8 części.
Utoczyć w rękach kuleczki, które następnie rozwałkować bardzo cienko na okrągłe placki. Rozgrzać patelnię bez tłuszczu (to chyba musi być taka ciężka, gładka patelnia, moja Ingenio sprawdziła się znakomicie). Gdy ktoś ma kuchnię kaflową z blachami, to pieczone wprost na blasze pewnie by były jeszcze lepsze.
Smażyć na średnim ogniu, aż pokryją się charakterystycznymi przypieczeniami. Składać jedna na drugą pod przykryciem, trzymać w cieple (ja po prostu koło patelni na drugiej patelni z pokrywą).

Nadzienie do placków zrobiłam sobie wcześniej:
2 pojedyncze piersi z kurczaka,
przyprawa gyros,
masło z olejem do smażenia,
pomidor,
papryka czerwona (wystarczy pół),
posiekana kapusta pekińska lub sałata (myślę, że biała kapustka też może być),
ogórek świeży,
czerwona cebula,
kubek jogurtu „greckiego” Bakomy,
2 łyżeczki majonezu,
biały pieprz, sól,
3 ząbki czosnku,
chili (najlepszy byłby sos tabasco, ale nie miałam),
papryka w proszku lub paście,
łyżeczka keczupu lub ciut przecieru pomidorowego.
WYKONANIE:
Pierś umyć, osuszyć, sprawić i pokroić na duże części, w miarę jednakowe.
Niektórzy smażą w małych kawałkach, ale w dużych mięso jest bardziej soczyste, potem się i tak skroi. Usmażyć na maśle z olejem z jednej strony na rumiano, odwrócić, posypać gyrosem, dosmażyć z drugiej strony.
Gdy wystygnie, pokroić w takie kawałki jak do kebabu, jeszcze dosmaczyć tym gyrosem i ewentualnie magą (uwaga, ta przyprawa u Kamisa jest dość słona!).
Warzywa pokroić w dowolną formę, chociaż doradzam formy płaskie, bo mniej wypadają z placka. Nie solić, bo puszczą sok.
Jogurt wymieszać z majonezem, posolić, popieprzyć, podzielić do dwóch miseczek. Do sosu czosnkowego (białego) dodać przeciśnięty czosnek, do ostrego (różowego) paprykę w paście, keczup i dość dużo chili – powinien być naprawdę pikantny, bo nadzienie ginie w placku, a warzywa są przecież niesłone.
Metodą prób i błędów (uwaga, przygotować chusteczki higieniczne, danie to nie nadaje się na wizytę teściów albo przyjęcie dla szefa – wszyscy są usmarowani sosikami, a kawałki nadzienia mają złośliwą tendencję do wymykania się wprost na kościołowe spodnie) doszliśmy do najlepszego sposobu składania torilli w wersji krancz:
Placka złożyć na pół, posmarować spód ostrym sosem, nałożyć warzywka i mięso, pokidać sosem czosnkowym, przykryć wierzchem i pałaszować!

Fasolka po bretońsku

2009-10-12
Fasolka była. To dobre słowo: była. I była pyszna.
Niestety, zanim się spostrzegłam, małżonek pożarł ostatnią porcję i NIE MAM ZDJĘCIA.
Więc musicie uwierzyć na słowo. Jurand powiedział, żebym dała mimo to przepis na bloga, bo kiedy on się ożeni, to życzy sobie, aby jego żona też taką robiła i on ją skieruje tutaj (o ile blog będzie istniał…). Więc jedziem z tym koksem!
SKŁADNIKI (uwaga, to jest MEGA porcja, gotowałam to w moim największym garze, tzw. komunijno-chrzcielnym):
1,5 kg białej, średniej fasolki,
0,5 kg wędzonego boczku,
trzy długie laski kiełbasy (najlepsza do potraw z GS-u w naszym mieście, ciekawe, czy Jerzy będzie miał kobitę z okolic, bo może być problem z tą kiełbasą, ale już zapowiedział, że nie żeni się dalej niż 15 minut pekaesem),
0,5 kg pieczarek,
3 marchewki,
2 pietruszki,
mały seler,
2 duże cebule,
2 słoiczki przecieru pomidorowego (to był „Łowicz”),
2 torebki zupy fasolowej do zagęszczenia (miałam Knorra i Winiary),
4 łyżki mąki (bo sos był dalej rzadki),
2 łyżki smalcu,
2 łyżki masła,
vegeta,
sól, pieprz, majeranek, chili,
4 ząbki czosnku,
4 listki bobkowe,
6 ziarenek ziela angielskiego.

WYKONANIE:
Dzień przed fasolkę umyć i przebrać. Zalać wrzątkiem, doprowadzić do wrzenia, wodę odlać – to podobno ma zapobiegać wzdęciom, to w sumie niewiele daje, ale robię to z przyzwyczajenia.
Zalać świeżą zimną wodą, zostawić na noc.
Na drugi dzień uzupełnić wodę tak, by zakryła groszki na 2 palce, dodać 2 łyżki vegety (lub soli), dorzucić warzywa (w tym 1 cebulę), listki i kuleczki ziela, gotować na małym ogniu.
W tym czasie pokroić boczek w kosteczkę i zesmażyć na smalcu razem z pokrojoną drugą cebulką. Oczywiście można to zrobić na oleju, ale jednak smalec daje lepszy smak i nie myślimy o żadnym cholesterolu (znowu dałam smalec „Rodzinny”, już sama nazwa tego warta).
Wrzucamy ten boczek do fasolki, kiedy jeszcze jest na wpół twarda, bo on się musi pogotować. Przy okazji sprawdzamy, czy warzywa się nie rozlazły, cebula już na pewno tak, więc je wyławiamy. W sumie to można to zrobić na kostkach warzywnych (wtedy mniej solimy), ale ponieważ ja lubię dużo sosu w fasolce, więc ten sos powinien być aromatyczny.
Aha, wodę ciągle uzupełniamy do pożądanej ilości sosu.
Pieczarki podsmażyć na maśle, posolić i popieprzyć do smaku.
Kiełbasę pokroić w kosteczkę, podsmażyć na patelni, można bez tłuszczu, i tak się dużo wytopi. Wrzucamy do gara razem z pieczarkami, sprawdzamy, czy potrawa jest słona.
Kiedy groszki są już prawie miękkie, dodajemy zupy rozbełtane w zimnej wodzie, pieprz i majeranek. Przeciery też rozrabiamy w wodzie, wlewamy do garnka.
Okazało się, że sos był dalej zbyt rzadki, więc jednak czekało mnie zrobienie zasmażki „na sucho” (patrz przepis na: Paluszki (kopytka) z sosem grzybowym). Po zagęszczeniu wciskamy czosnek, ewentualnie dopieprzamy i czilujemy na dość ostro.
To powinno się „przeżerać” przez noc, ale w wypadku tej potrawy słowo: „przeżreć” zawsze przegrywa ze słowem: „zeżreć”, więc nie liczyłabym na to, że jak zrobicie z mniej niż kilograma fasolki, to wytrzyma do jutra…