piątek, 8 listopada 2024

Zakręcone brioszki

Fajne bułeczki, oryginalne. Nie mam co prawda pojęcia, dlaczego "brioszki" (jadłam brioszki, pieczone przez "prawdziwą Francuzkę", ale zarówno wygląd, jak i smak były inne). Jednak pod tą nazwą funkcjonują na wielu stronach w Sieci, więc niech będzie. Ja przepis wzięłam z bloga "Mniam... Mniam..." (klik!)
Urok bułeczek polega na ich formie - warto zaglądnąć do Izuni, aby zobaczyć, jak się je nacina i zwija. Ja - nie mając smartfona ani aparatu - nie zmuszam Małżona do dokumentowania etapów przygotowania potraw, ponieważ stanowczo upiera się, iż szczyt jego możliwości to cykanie końcowych zdjęć, podczas gdy gotowe danie stygnie, a ślina kapie😄
SKŁADNIKI:
 2 szkl mąki tortowej + 1 łyżka (dałam mąkę marzyniną),
1/3 szkl cukru + 1 łyżka,
15 g świeżych drożdży,
150 ml mleka,
75 g miękkiego masła,
1 jajko,
szczypta soli,
3 łyżki mleka w proszku.

Dodatkowo:
1 jajko do posmarowania (nie smarowałam, bo chciałam je polukrować), więc:
cukier puder i sok z cytryny do ukręcenia lukru.

 
WYKONANIE (cytaty z tekstu Izuni):
"Do miski wsypujemy suche składniki; pośrodku robimy dołek, wkruszamy drożdże, wsypujemy łyżkę cukru i mąki; zalewamy letnim mlekiem. Przykrywamy ściereczką i zostawiamy do wyrośnięcia ok. 10 minut.
Po tym czasie dodajemy roztrzepane widelcem jajko, mieszamy całość
". Dodajemy masło, które miało być bardzo miękkie, ale że mi się stopiło na kaloryferze, więc je wlałam, a wyrobienie ciasta pozostawiłam robotowi (w sensie: mikserowi planetarnemu).
Ciasto wyrastało długo, ponad 2 godziny, bo jednak drożdży było tylko 1,5 dag. Następnie należy je lekko wyrobić, uformować wałek i podzielić na 8 równych części. Każdą część wałkujemy na prostokąt pi razy oko 20x10 centymetrów i ostrym nożem nacinamy ukośnie, nie naruszając brzegu (patrz instrukcja na blogu). Potem "zwinąć wzdłuż dłuższego boku a następnie w "ślimaka". Tak zwinięte bułeczki układamy na blachę, zostawiając odstępy, bułeczki rosną. Przykrywamy ściereczką i odstawiamy na około 30 minut", aż ponownie urosną.
Piekłam je w 170 stopniach około 20 minut. Jeszcze ciepłe polukrowałam.
Niestety, było ich tylko osiem, więc myślę, że warto byłoby zrobić z półtorej porcji😋
 
 

środa, 30 października 2024

Rosół na rydzach

 

W mediach społecznościowych trwa festiwal potraw z grzybami, więc skoro wszyscy mają grzyby, mam i ja! 
Jako że mieszkam o rzut beretem od lasu, więc czasami udaje mi się uprzedzić polskich nosaczy, odwracających ściółkę na drugą stronę, byle tylko wygrzebać ostatniego grzybka. Poza tym wkradłam się (domową maścią z żywokostu) w łaski sąsiada, mającego prywatny las, więc - nie musząc obawiać się, że mi strzeli solą pod ogon - zbieram tam rydze. 
Ponieważ zaznaliśmy już należytego nasycenia  rydzami smażonymi, kiszonymi i marynowanymi, więc zainspirowana bulionem borowikowym pana Maxa (klik!) zrobiłam rosół rydzowy.
Nie ma w tej zupie żadnej filozofii, ale smak jest oryginalny, a aromat niezwykły. Nawet Mama się skusiła i pochwaliła, co dla synowej jest bezcenne💏
Esencjonalny wywar rydzowy uzyskuje się poprzez wygotowanie w bulionie (warzywnym albo drobiowym, w każdym razie delikatnym w smaku) obsmażonych na maśle grzybów. Najładniejsze zostawiamy do dekoracji zupy, a z pozostałych można zrobić np. pastę do zapiekanek. Przyprawiamy pieprzem, suszonym czosnkiem, tymiankiem, odrobiną kminku i świeżym koperkiem. Do tego lane ciasto i złocisty (albo raczej: rudy) rosół gotowy!

niedziela, 13 października 2024

Elżbietańskie gumisie

 

Powróciwszy z krainy skamieniałych wędlin, zielonych brei zwanych smukałcem (smukavc), gryczanych pap z przeraźliwie kwaśną kapustą (ajdovi žganci) oraz juh (zup) z kiszonej rzepy - rozkoszuję się polską kuchnią. Gwoli sprawiedliwości dodam, że jadłam także przepyszne słoweńskie potrawy, jak słynne idrijski žlikrofi czy štrukli, nie mówiąc już o poticy czy gibanicy, ale jednak to polskie smaki mam zinternalizowane dośmiertnie 🙆.
 
Jako że mogę spać do upadłego (emerytura, niedziela, tiaaa...) wstałam koło szóstej. Wieś jeszcze spała, a mnie towarzystwa dotrzymywał ulubiony kucharz pan Rączka, który z sympatyczną zakonnicą gotował kotleciki ziemniaczane o bezbłędnej nazwie "Elżbietańskie gumisie". Takiego smaka mi narobili, dokonując entuzjastycznej degustacji na wizji, że ziemniaki przygotowane do dzisiejszego obiadu MUSIAŁY zostać przemienione w te gumisie.
Myślę, że nazwa pochodzi od gumiastego ciasta, takiego jak na kluski śląskie, i ciągnącego się nadzienia. W oryginale jest serek topiony, ale ja dałam zwykły żółty (bo taki miałam) i resztkę smażonych maślaków z wczoraj. Kotleciki (krokieciki?) wyszły pyszne, trochę inne, niż znane wszystkim placki z gotowanych ziemniaków. Różnicę robi chyba ta mąka ziemniaczana, zamiast zwykłej (proporcja 1 do 4, jak w gumiklyjzach*) i tylko 1 jajko. Smażyłam na oleju z masłem.
 
gumiklyjzy - to inaczej kluski śląskie, nazwa pochodzi z gwary Górnego Śląska. Przepis na przepyszne gumiklyjzy tutaj - klik!
 
Siostra Noemi i Rączka podali gumisie z sosem cebulowym na rumienionej cebulce, ale już by nam chyba wątroby wysiadły, więc kleksik "śmietonki" wystarczył 😋.
 
P.S.
Zobaczcie, jak wszelka źwierzyna lgnie do babki-karmicielki. Niestety, w samochodzie nie mieliśmy świeżej trawy ani siana, a bidne owce na przełęczy Vršič (1611 m n.p.m), które wyjadły już tam każde ździebełko, liczyły chyba, że zabiorą się z nami na bujne łąki naszej farmy.

 

środa, 4 września 2024

Galaretka z aronii z rumem (i wcale nie jest gorzka!)

 

Wiem, że zdjęcie jest "niewyględne", ale my, wioskowi,przykładamy mniejszą wagę do strony wizualnej😉
Galaretka ta jest jednym z niewielu przetworów z aronii (nawiasem mówiąc: wyjątkowo dobroczynnej dla człowieka), które smakują każdemu z tzw. konsumentów, i która JEDYNA się ostała po ostrej selekcji moich aroniowych wytworów. 
Soku nikt pić nie chciał (i potem Matka-Karmicielka musiała sama spijać te hektolitry soku z zawsze plonującej aronii). Nie pomogły apele do starszej części klienteli (tiaaa, że na oczy dobra... że ciśnienie zbija...), a młodsza część jeszcze się tym nie przejmuje i przedkłada walory smakowe nad potencjalne obniżenie ciśnienia😏
Kluczowa sprawa to pozbawienie aronii chociaż części goryczki. Więc:
- najpierw trzeba przemrozić (ja trzymam w zamrażarce kilka dni),
- potem trzeba pozyskać sok tak, aby nie ekstrahować skórek i pestek.
Przemrożona aronia jest już częściowo zmiękczona, taka pomarszczona i ma naruszoną twardą skórkę. 
Uruchamiamy więc NSR (czyli Niewolniczą Siłę Roboczą - od kiedy H&C opuściła rodzinne gniazdo, jest to niestety sarkający Małżonek) i zmuszamy ją do zmiażdżenia tłuczkiem do ziemniaków lub (lepiej!) starodawną, drewnianą pałką do ucierania kremów, jagódek aronii. 
Kiedy mamy w garze zmiażdżoną pulpę, dosypujemy cukru (tak pi razy oko 70-80 dag na kilo owoców) i zostawiamy na parę godzin lub na noc, aby aronia puściła sok. 
Słodką massę podgrzewamy, aby jeszcze ten cukier wydobył resztę soku, a potem zlewamy już tylko płynny sok (wiem, wiem, reszta u mnie się marnuje, ale WYDUSZAM!).
Kiedy mamy już sok, niezbyt gorzki (a nawet prawie wcale) to działamy tak, jak z każdymi galaretkami w przetworach. 
Jedynym novum jest dodanie do tego przypraw korzennych na etapie podgrzewania (goździki, imbir w proszku, cynamon w laskach (może być i mielony), kardamon w proszku, kolendra – zresztą jakie kto chce, i ile chce do smaku... 
... oraz dobrego rumu w ilości pożądanej, po zakończeniu etapu podgrzewania– ja dałam w stosunku 1:3 (i była ciut za mocna dla kierowców), ale nie ma co też dawać w częściach śladowych, bo smak rumu tu robi robotę. 
Żelatynę (lub agar, w wersji wegańskiej) dodajemy w ilości podanej na opakowaniu (czyli ile łyżeczek na litr).
Każdy, kto się delektował tą galaretką w lodach, deserach czy (najczęściej) do herbaty - nie mógł uwierzyć, że to po prostu zwykła aronia😋 
 
 

poniedziałek, 19 sierpnia 2024

Francuski chleb z garnka wg Julii Childe

 

Wróciwszy w niedzielny wieczór po wojażach (krajowych, krajowych... nie mogę ciągle siedzieć Słoweńcom na chacie😏) stwierdziłam z rozczarowaniem, że nie mam zamrożonych bułek na śniadanie (którymi mamiłam Małżonka, chcącego jednak zakupić w "Żabce" piątkowy, waciany chlebek tostowy). 
Nie pozostało mi więc nic innego, jak zaczynić jakiś wypiek na rano, albowiem do naszych sklepów żaden dostawca nie dojeżdża poniedziałkowym świtem, coby dogodzić przeflancowanym na wieś miastowym świeżym pieczywem. 
Ponieważ miałam tylko suszone drożdże, padło na chlebek z bloga pani Berniki (o ten!)
Jako żywo nie wiem, co on ma wspólnego z Francją, ale jest dość smaczny, a bardzo prosty. Pozostawiony w lodówce na noc dobrze "popracował" i miał dużo nadających puszystość dziurek, i chrupiącą skórkę.
 
Gdyby ktoś zechciał go upiec, odsyłam do bloga "Mój kulinarny pamiętnik".  
 
Moja uwaga: patent z wsadzaniem pieczywa do garnka na papierze do pieczenia nie jest najlepszy, co widać na zdjęciach. Miękkie ciasto wniknęło między fałdy i tak przylgnęło do niego, że trzeba było wprost wyszarpywać papier spomiędzy fałdów chleba. Na grubych zgięcielinach (nie wiem, czy jest takie słowo, ale wiecie o co chodzi) nie dopiekł się należycie i pozostał nieapetycznie blady. Mimo to został zjedzony niemal na pniu, przy akompaniamencie smakowitych pomrukiwań wdzięcznego Małżona 😄.

 

środa, 31 lipca 2024

Słoweńskie ciasteczka "Przyjaciel domu" czyli "Domači prijatelj"

 

Zawsze, gdy jestem w Słowenii, staram się podpatrzyć coś z ich kuchni. Wiele potraw jest niezwykle smacznych i oryginalnych, ale w słodkich wypiekach (nie licząc poticy i gibanicy) to jednak my (w sensie: Polacy) wiedziemy prym🙌
Jednak warte do przeflancowania na polski grunt są rewelacyjne ciasteczka, będące ratunkiem każdej gospodyni przy niespodziewanej wizycie gości, czyli Domowi Przyjaciele. Można je przechowywać w szczelnym pudełku do miesiąca i nie ma obawy, że będą suche, niesmaczne czy nieświeże.
Mam przepis najlepszy: od mojej Swatowej - nieudziwniony, niezwykle prosty, bez sztucznych dodatków, wypróbowany sto razy nie tylko u nich (czyli wśród tubylczych górali), ale i u nas w Polsce np. na Wieczorze Słoweńskim w naszym miasteczku.  
Wypiek jest nieco podobny do włoskich cantuccini (wszak sąsiadują z Italią), ale LEPSZY, bo byłam wiele razy we Włoszech i jadłam cantucinii, i zapewniam, że tych ciasteczek Mariji nie trzeba moczyć (jak włoskich) 5 minut w winie lub (o polska zgrozo! w herbacie!), żeby móc je spożyć bez ryzyka złamania zęba/mostku/protezy (niepotrzebne skreślić)😜 
Wiem, że zdjęcie "produktu" jest niewyględne, ale stali bywalcy już znają ten talerzyk Mariji z niebieskim rantem (patrz przepis na pierogi z płuckami, gdzie posądzono mnie o zakup starych pierogów w Biedrze i sfotografowanie ich strupiałych resztek😨 - a były to po prostu ostatnie, odgrzane sztuki, które ocalały z uczty). 
Przepis zamieszczam w oryginale - jest tak prosty do "rozkminy", że nie powinno być problemu. W razie czego służę poradą😋
Marija robi z orzechami włoskimi i rodzynkami, ale każde bakalie się tam zmieszczą.
 
*** Komentarz Marylki uświadomił mi, że nie ma w przepisie wskazówek co do pieczenia. Więc temperatura 180 stopni, średnia półka, góra-dół, ok. 30 minut (do ładnego zrumienieia). Całe ciasto wylewa się na blachę (a nie w wałeczkach, jak catuccini) i nie piecze się potem "narezanych" plasterków ponownie, lecz podsusza je do stadium chrupkości z zewnątrz.



 

P.S. Na deser po deserze zdjęcie miejsca, gdzie zawsze jeździmy. Najpiękniejsza rzeka w Europie, czyli słoweńska Socza :-)
Nierealnie szmaragdowa, przeciskająca się między cudownymi górami, krystalicznie czysta. WARTO!


sobota, 13 lipca 2024

Sernik morelowy z twarożku Marylki

 

Jak wiadomo, babcie są po to, aby dopieszczać (nie mylić z: "rozpieszczać", bo jednak nie można psuć rodzicom etosu wychowawczego) wnuki. Ponieważ na razie mam jedną wnuczkę i nie gości u nas codziennie, więc największym beneficjentem jest dziadzio, któren z rozkoszą utylizuje desery i ciasta, coby się nie zmarnowały, gdy syta słodkości H&C wyjeżdża 🙆.
Ostatnim przebojem był sernik na zimno, ale specjalnie przygotowany na domowym twarożku. I tym razem nie tym odsączanym jogurtowym Pieseczka (klik!), ale odwarzanym marylczynym (o tutaj, klik!) ze wspaniałego bloga "Szybko i smacznie". Warto tam zaglądać po przepisy i inspiracje😗
Mój serek wyszedł kremowy, niezwykle pyszny i tłuściutki, bo zamiast jogurtu dodałam do niego śmietanę od sąsiadki, najpyszniejszą, jaka istnieje na tej planecie. No i mleko też było od jej krowy, ale można kupić i w sklepie świeże, tłuste mleko niepasteryzowane, w szklanych butelkach.
Marylka robiła aż z 4 litrów, ja z połowy porcji (no i bez soli). 
Sernik nie jest zbyt wysoki, ale wyszedł mi mocno morelowy. Na targu w Sędziszowie jakiś chłopek stał z wiadereczkiem zerwanych u siebie moreli, może nie były tak wyględne jak te z przemysłowych sadów, ale jak zanęcił: "Skosztuj pani, jakie słodkie! I nietrzepane!" tom kupiła. 
Ze wspaniałej w smaku morelowej pulpy powstały suszone marmoladki- węże, a część wzbogaciła sernik. Przepisu na sernik chyba nie trzeba wklejać - każda z moich blogowych koleżanek wie jak robić równie dobre, a może i lepsze. Gdyby namanił się tu jakiś Gość, potrzebujący wskazówek, to chętnie służę. 
P.S. Gdy już wstawiłam ten wpis powiększyłam zdjęcie, jedyne, jakie jest. Na talerzyku i na serniku są 2 czarne punkciki. O ile NA PEWNO nie są to pchły Ediego czy mojej hordy futrzaków, to już nie mogę zaręczyć, że nie są to malutkie żuczki z róż za oknem (bo Małżonek robił mi zdjęcie ciasta na parapecie!). Jeśli tak, to sam je potem zjadł, bo go skusił dekorek (cyt.: "Tak, do zdjęcia to przyozdobiłaś, a ja dostałem wcześniej bez owocków, taki goły...). Ale od tego się nie umiera😁
 

środa, 10 lipca 2024

Hreczniaki i gniewaki

 


Hreczniaki to nic innego jak placki (kotleciki?) z kaszy gryczanej, czyli hreczki. A gniewaki to borowiki ceglastopore, czyli pogórzańskie podciecze (chociaż właśnie nazwa "gniewaki" jest fajniejsza - jak zdradził mi Maminek kulinarny: "to dlatego, że jak je kroisz, to sinieją ze złości:))".
Zasadniczo, to kaszę gryczaną w naszym regionie częściej zwano tatarką (Babcia Bronia), ale poza Małopolską i częścią Podkarpacia nazwa ta jest nieznana, niech więc będzie hreczka 😄.
Danie zagościło na naszym stole z powodu pojawienia się podcieczy (onych gniewaków, w ilości nieopłacalnej do uruchamiania suszarki do grzybów) oraz niewykorzystania do obiadu całej kaszy gryczanej. A jeśli jeszcze macie twaróg, to już mus zrobić!
Gniewaki są (na szczęście!) grzybami niedocenianymi, a przez ziomków z mojej wsi wręcz pogardzanymi. Nie mnie, przeflancowanej z miasta "przywłoce", mierzyć się z grzybiarzami, od stuleci penetrującymi pańskie wcześniej lasy i przewracającymi ściółkę na lewą stronę, by dorwać prawdziwka. 
Gdy wataha przeorze  las, do akcji wkracza Marzynia i bierze do koszyczka wzgardzone podciecze. Nie tylko są piękne, ale naprawdę smaczne (jak ktoś słusznie zauważył: bardziej grzybowe niż prawdziwki), nie trzeba się tylko zrażać tym, że sinieją po przekrojeniu oraz pamiętać o poddaniu ich obróbce cieplnej.
Mój sos został poddany 😁
 
Hreczniaki:
ugotowana kasza tatarczana (u mnie dodatkowo była omaszczona, bo została od obiadu),
rozkruszony widelcem ser biały (kto by tam mielił!) - ile mamy-tyle styknie, ale nie powinno być go objętościowo więcej, niż kaszy,
1-2 jajka,
wsad smakowy (świeże lub suszone zioła, podsmażona cebulka, czosnek, sól, pieprz - co kto lubi),
olej do smażenia.
Składniki wymieszać, formować placuchy, smażyć na średnim oleju na rumiano.
 
Sos:
No jak zrobić sos grzybowy, to już nikomu (chyba...) tłumaczyć nie trzeba. Można jednak pokrojone gniewaki (jak ja to zrobiłam) najpierw podlać na patelni szklanką wody, a gdy się zagotują, to tę ciemną wodę odlać. A potem już smażyć z dodatkiem cebulki jak pieczarki, zaciągnąć śmietanką z odrobiną mąki, doprawić i skąpać w nim hreczniaki😋
P.S. Chyba jednak przesadziłam ze "szmalcowaniem" dekoru - to Lolek Okrasa pokazywał raz, że aby listki użyte do dekoracji ładnie wyglądały, to trzeba je namaścić jakimś tłuszczem...

 

niedziela, 7 lipca 2024

Roladki ze schabu pani Marysi

 

Bardzo smaczne danie, a zwłaszcza dla miłośników nadziewanych mięs. Zainspirowała mnie pani Marysia, która według mnie jest mistrzynią "mięs uatrakcyjnionych" wszelakimi dodatkami (klik!).  
Najbardziej usatysfakcjonowany był mąż, bo bardzo posmakował mu słodki kontrapunkt w kruchym, cienko rozbitym schabie. Dodatkowego smaczku nadał prsut, czyli słoweńska szynka typu prosciutto, oraz musztarda amerykańska, lekko kwaskowata. 
Ważna jest oczywiście jakość mięsa - jak to dobrze mieć blisko mały zakład przetwórstwa mięsnego, który kupuje i przerabia tylko "ziemniaczane świnie"!😍
 
P.S. Pojawiły się pierwsze u nas borowiki ceglastopore, czyli tzw. podciecze. I natknęłam się wczoraj na takiego oto eleganta, ślicznie intarsjowanego listkami nerecznicy samczej 😏


 

niedziela, 30 czerwca 2024

Torcik naleśnikowy z serkiem labneh

 

Kiedy mała Matyldzia gości u nas na wsi to naleśniki są żelaznym punktem programu na podwieczorek (no chyba, że są proziaki albo tzw. placuchy pieczone na blasze, ale rozpalanie pod kuchnią w 32. stopniowym upale to by było jednak samobójstwo). Czasami nawet Ona z dziadkiem nie są w stanie pochłonąć wszystkich, więc zostało mi od wczoraj 4 sztuki.No i przepyszny serek labneh, do zrobienia którego skłonił mnie wpis Pieseczka (o tutaj, klik! jest to dokładnie opisane). Ten serek to jakaś rewelacja, nie wiem, jak to możliwe, że nie robiłam go do tej pory. Jeśli zrobi się go bez soli czy cukru, to można stosować na każdy możliwy sposób, a odcedzanie przez całą noc robi go na tyle zwartym, że można kroić nawet w kromeczki na chleb.
Skomponowanie deseru do kawy to już tylko kwestia fantazji kulinarnej. Do mojego "torciku" z naleśników wykorzystałam ostatnich truskawkowych Mohikanów oraz resztkę polewy czekoladowej (wydartej Dziadziowi z ust, bo już chciał ją pożreć solo po wyjeździe wnuczki, należycie wysmarowanej czekoladą i serkiem w czasie frenetycznej konsumpcji 🙆).
 

środa, 12 czerwca 2024

Alpejka z bzowym kremem, czyli słodki Triglav na deser

 

Kiedy jestem u Martika w Słowenii, zawsze pieczemy jakieś ciasta, coby olśnić spragnionych polskiej kuchni tubylców oraz podtrzymać uzasadnione przekonanie, że słodkości made in Poland są najlepsiejsze (noblesse oblige, patrz tu 😊)
 
Tym razem padło na karpatkę (dziewiąte miejsce w rankingu Best Cakes in the World). 
 
Dodatkową zachętą był fakt, że w górach czarny bez dopiero zaczynał kwitnąć, a ja sama miałam ochotę na wypróbowanie przepisu mistrza Maksymiliana ("Max gotuje z natury, klik", szczerze polecam tego bloga) na karpatkę z bzowym kremem. Rzeczywiście, aromat budyniowo-maślanej masy jest cudowny, oryginalny - jak określił to autor: poezja!
 
Ciasto postanowiłyśmy zrobić z przepisu pani Ani ("Ania gotuje, klik!"). Cały proces jest tam tak dokładnie i jasno opisany, że teoretycznie nie da się tego schrzanić. 
A jednak...
Rozsmarowane na dużej blasze (żeby było od razu na dwa blaty) ciasto parzone wsadziłyśmy do piekarnika na 200 stopni, środkowa półka, grzanie góra-dół, no prawilnie. 
Warując przed szybką we czworo (sekundował nam dzielnie zięć oraz kapiący śliną Loki) czekamy, aż karpatka zacznie rosnąć. Niestety, nie działo się nic. 
I nic, i nic.
Umna matka wpadła więc na genialny pomysł, żeby może jednak dać mu kopa termoobiegiem.  
I wtedy Obcy RUSZYŁ.

 Najpierw wybuliło go do góry, a potem zaczął pełznąć na szybkę, jak nie przymierzając The Blob z horroru (kto choć raz obejrzał to arcydzieło sztuki filmowej, ten wie 😂)
Najgorsze było jednak to, że cała powierzchnia płatu uformowała się w Alpy Julijskie, rychtyk ze słoweńskim Triglavem sterczącym ze 6 centów powyżej reszty masywu. 
Przepiliśmy problem znakomitym wineczkiem z Vipavskiej Doliny i postanowiliśmy podać ciasto takie, jakim orogeneza alpejska go wypiętrzyła.
Rodzina była tą alpejką smakowicie usatysfakcjonowana. Zaszczyt zjedzenia kawałka z Triglavem przypadł stricowi Matejowi, ponieważ ze swojego domu ma widok na tę koronną górę (od Marty z okien nie widać, trzeba wyjść nieco wyżej, na pastwiska). Ciasto było PYSZNE!
 


sobota, 11 maja 2024

Ocet różano - jaśminowy

 

Długo mnie nie było na blogu, bo - jak to wiosną - jest bardzo dużo pracy w polu i ogrodzie. Kiedy np. sadzi się ziemniaki ręcznie (w sensie: motykami), jak nie przymierzając za "Babci Austrii", to sterana babcia małorolna nie ma już siły na szwendanie się po sieci. A tu jeszcze tyle roślin do przerobienia w smakowitości, którymi potem delektujemy się przez cały rok.
Kwitnie już róża pomarszczona i jaśminowiec, więc zachęcam do zrobienia pięknie pachnącego octu. Na surowo raczej nie da się jeść płatków jaśminowca (w przeciwieństwie do jaśminu), bo - jak słusznie zauważyła ekspertka pani Gosia Kalemba (klik!) mają gorzko-cierpki smak. Co do trwałości aromatu nie całkiem zgadzam się jednak z moją Mistrzynią, bo stary, nieatrakcyjny wizualnie jaśminowiec z ogrodu sąsiadki, pachnie tak oszałamiająco i trwale, że nawet po fermentacji octowej aromat jest piękny. A w połączeniu z różą - wprost urzekający!
W zamierzeniu miał to być ocet kosmetyczny, ale kiedy H&C wyniuchała, jak pachnie, zaczęło się podbieranie i w końcu w całości został spożyty w lemoniadach i herbatkach.
Wykonanie - jak każdego octu - jest bardzo proste. Zainteresowanych odsyłam do wskazówek w przepisie na ocet z mniszka, o tutaj 😊.

piątek, 26 kwietnia 2024

Lane pierogi ruskie. I rozwiązanie kociej zagadki 😼

 

Jeśli rodzinna Hurma i Czereda domaga się pierogów, ale naprawdę nie masz siły (albo ochoty) na wałkowanie i lepienie, to nasze podkarpackie "lane ruskie" są świetnym rozwiązaniem. A jeśli jeszcze masz utłuczone "wczorańsze" ziemniaki, to już luzik-lajcik: wystarczy dodać ser biały i dodatki właściwe ruskim pierogom oraz zarobić gęste ciasto naleśnikowe.
Z farszu robi się "wsady" czyli spłaszczone kulki, które na łyżce maczamy w cieście naleśnikowym i kładziemy na gorący olej, polewając z góry resztą ciasta z łyżki. Można robić i większe falbanki, ale jeśli nie smażymy w głębokim oleju to trzeba pamiętać, że będą zrumienione tylko z jednej strony (co widać powyżej).
Są bardzo smaczne i zaskakują domowników - małżonek początkowo myślał, że to tradycyjne pierogi odsmażone prawilnie na masełku. I nie był rozczarowany, kiedy dokonał "kosztpróby" (jakby powiedział Borowicz albo pan Rączka😋).
A teraz kocia sprawka:
Otóż Manulek w szczycie formy ważył 6 kilogramów i 10 dag. Był zważony w koszyku do ziemniaków, w który się wtarabanił i w którym usnął. Kiedy już wylazł zważyliśmy koszyk i tłusta prawda ujrzała światło dzienne!
Rodzina ma zakaz dokarmiania go. Poza tym jest wiosna, więc więcej chodzi po polu i już widać, że schudł. Młodsza część przyjeżdżającej rodziny stwierdziła jednak, że nie jest teraz tak DEKORACYJNY (!)
Konkurs wygrywa (a jakże!) prawdziwy fachowiec, co wagę ma w oczach, czyli słynna "kociara" Pies w Swetrze! (tak, wiem, jest zdziwko, że nie "Kot w swetrze" 😹)
Nagrodą jest zdjęcie delikwenta w ciężkiej rozpaczy z powodu kuracji odchudzającej, z podrapanym przez Muśka nosem (kiedy próbował wyżerać mu z miski).
Buziaki!