wtorek, 8 lipca 2025

Chinkali GSP - czyli Gruzin zbratany ze Słoweńcem i Polką :-)

 
Każdy mój wyjazd do Martika (czyli do Słowenii) owocuje jakimś przepysznym daniem, którego nie mogłabym ugotować u siebie. Pomijam fakt, iż w lokalnym geesie najczęściej brak wołowiny (babcie, które jeszcze hodują krowy - żywicielki, traktują je jak członków rodziny, więc w lokalnej wielopolskiej masarni króluje świnia; dobrze, że ziemniaczana😋, a nie z odzwierzęconej tuczarni). 
Z najwyższej jakości wołowiną "obcuję" jedynie u Zięcia, któren nie daje się wybakierować rachunkowi ekonomicznemu i wciąż jeszcze chce hodować szczęśliwe, wolne krowy. Jak to Oni mówią: "Nasze krowy mają tylko jeden smutny dzień w życiu: ten ostatni...". 
I nie wiem, jak to jest możliwe w jednej, wspólnej (?!) Unii Europejskiej, do której i Polska wszak należy, że tam ostatni dzień zwierzęcia rzeźnego przebiega z pełnym poszanowaniem jego życia, bez stresu, bez pośpiechu, jak najbardziej humanitarnie, a potem zjada się każdą jego część** z szacunku, że oddało życie, by pożywić inne życie...
** MUSZĘ tutaj dodać, że od kiedy Martik tam gospodaruje, to pod wpływem Matki (wywodzącej się od kądzieli z chłopstwa pańszczyźnianego) wykorzystuje się nawet płucka, jęzory i policzki (oni nie wiedzieli, że policzków wołowych nie dodaje się do salami, bo to jest wyborny przysmak do podania "na pański stół"!). 
Chinkali robiła Martusia wg prawilnego przepisu gościa, któren jest w połowie Gruzinem i prowadzi wspaniałego bloga (a pewnie i na innych mediach społecznych upowszechnia "gruzinskość", o czym nie wiem, bo tam z zasady nie bywam xd). Wszystkie potrzebne wskazówki są tutaj: KLIK!
Od siebie mogę dodać, że jadłam już wcześniej chinkali w bardzo obleganej - nie wiedzieć czemu - restauracji we Wrocławiu. Nie umywały się do tych domowych ze Smodinu: ani ciasto (zbyt grube), ani nadzienie (na pewno nie był to szczęśliwy byczek z farmy moich dzieci). 
Wszystkie zdjęcia z procesu produkcji są w wykonie mojej Córci (co można poznać po delikatnych, cieniutkich paluszkach, co ilustruje zdjęcie poniżej). 

Pierożki były takie "na raz do gęby", a ciasto cienkie i elastyczne (z Maminej mąki eko). Jakie mięso poszło do nadzienia nie udało mi się dowiedzieć - na pewno nie była to polędwica (idzie na steki) ani ligawa czy udziec (idzie na "peczenkę", czyli wyborne pieczyste na niedzielne obiady). Nawet jeśli była to "zwykła" biodrówka, to i tak przebiła jakością najlepsze mięsa ze sklepu w Rzeszowie.

Podobno ortodoksyjnie w pierożku ma być 28 fałdek, ale nie wiem, jak nawet takie delikatne i zręczne palce,  jak martikowe, mogłyby to skutecznie zwinąć. Jak malutkie były te chinkali obrazują poniższe zdjęcia:


No chyba każdy, kto widział moje uharowane ręce w akcji wie, że ten przysmak naprawdę wykonała Martusia i podała swojej Rodzinie, polane masełkiem (to chyba odstępstwo), posypane świeżo zmielonym pieprzem i kolendrą, w towarzystwie dobrego wina i miejscowych napitków💗 (oczywiście Polacy przepili "na trawienie" lokalnym specjałem o adekwatnej nazwie: "żganie", co zostało natychmiast przemianowane na wiadomo co, bo kiedy się tego lokalnego bimberku nadużyje, to jazda do Rygi pewna!). Nie nadużyliśmy, w Polsce bimber lepszy😂
Co tu dużo gadać - GSP niebo w gębie!


2 komentarze:

  1. Echhh chinkali raczej u mnie wciąż w sferze marzeń, zarówno jeśli chodzi o zjedzenie takiego domowego pierożka, jak i zrobienie. Nawet się nie zabieram, bo jakoś z góry jestem przekonana, że nie wyjdzie mi zbyt idealnie :-))) Domowych nigdy nie jadłam, tylko takie sklepowe, podgrzewane w domu w rosole, ale one nie urywały ... no... niczego nie urywały. Zdooolna ta Twoja córusia !

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja też Heluniu przez 50 lat nie jadłam tego przysmaku (a jak pomyślę, to chyba nawet przez 58, czyli tyle, ile żyję). Niezbadane są ścieżki Pana...

      Usuń