Przepis jest kompilacją kilku przepisów, a właściwie podchwyceniem samej idei wyrastania bułek w lodówce. Zanim nie zaczęłam buszować po blogach nie wiedziałam, że tak można. Efekt jest bardzo dobry, a skórka na tych bułeczkach, chrupiąca i lśniąca, jest najpyszniejsza, co starałam się oddać na zdjęciach.
No i zapach i ten szpan przed sasiadami: ach! jaka ta Marzynia jest dobra matka, na połowę bloku czuć, że już chyba o piątej rano zamisiła ciasto, żeby dzieciom na ósmą bułków napic! To jest kobita!
SKŁADNIKI:
1/2 kilograma mąki pszennej chlebowej, ale może być i zwykła,
1 jajko,
łyżka masła,
łyżeczka cukru,
łyżeczka (kopiata) soli,
szklanka mleka,
niepełna mała kostka drożdży (tym razem do gieesu przywieźli świeże),
1 jajko i ciut mleka skondensowanego do posmarowania wierzchu,
jakaś posypka.
WYKONANIE:
Jajko wyjąć wcześniej, żeby nie było zimne. Mąkę przesiać. Z mleka, cukru i drożdży zrobić coś jakby zaczyn, to znaczy wkruszyć drożdże do ciepłego, posłodzonego mleka. Podpatrzyłam to u babci Anieli, ale niestety, przegapiłam moment, bo polazłam na kompa i gdy weszłam do kuchni, zobaczyłam szarą piankę wywalająca się z kubeczka na blat. Elegancko zgarnęłam wyjątkowo aktywny zaczyn do miski z mąką, dodałam jajko, roztopione letnie masło i sól i zaczęłam wyrabiać.
Nawet niezbyt długo mi zeszło (normalnie, tak jak na pierogi zagniatałam, tak robi siostra Aniela, za mnie robił to mikser, ale mi Martik zepsuł takie zahaczadło, a w ręce trzymać się mnie nie chce). Ciasto zaczęło fajnie rosnąć pod rękami, więc podzieliłam na 16 część (wtedy wychodzą równe, bo metoda: na pół, na pół, na pół i na pół jest najlepsza) i uformowałam bułeczki.
Formowanie się robi tak, jakby chciało się zawinąć wierzch kuleczki pod spód, wtedy jest napięta powierzchnia i bułeczki są równe. Położyłam na blasze wyłożonej matą silikonową, przykryłam nasmarowaną olejem folią (żeby mi się nie przykleiła) i wstawiłam do lodówki. Niby miało być na najmniej zimną półkę, ale ponieważ za chiny nie wiem, która to u mnie jest, więc wsadziłam na środkową.
Była godzina mniej więcej dziewiąta wieczór.
Rano wstałam o siódmej, włączyłam piekarnik na 220 stopni góra i dół, poszłam się umyć, posmarowałam bułeczki mieszanką jajka i mleka, posypałam, pochlastałam żyletką na krzyż, a potem nonszalanckim ruchem jednej (!) ręki wsunęłam je do piekarnika. Stylowo byłoby jeszcze zamknąć drzwiczki piekarnika nogą, ale mam za mało chwytne stopy niestety.
Po około 15 minutach były gotowe, trzeba patrzeć na stopień zrumienienia. Zapach rozchodzi się na całą ulicę....
o co chodzi z tymi niezbyt chwytnymi stopami:)do Ciebie to tylko po zapachu można trafić...
OdpowiedzUsuńTo mnie raczej adoptuj ptaszku bo z wypiekami to u mnie kiepsko, ale pojeść lubię:)
OdpowiedzUsuńStopy mam bardzo chwytne a palcami odnózy potrafiłabym rozdawać karty, więc mogę się przydac w domu jako czwororęczna.
Ja trafiłam na nocne :)
OdpowiedzUsuńMarzyniu, Ty nie tylko jesteś dobrą matką i fest kobitą, ale pracowitym i wspaniałym człowiekiem!!! Kochanie, tak apetycznie wyglądają te bułeczki, że mnie o tej godzinie zaczęło w brzuchu burczeć:)))A mam tylko stary chlebek, buuuuu:((((Nie wiem czy mnie się udały takie bułeczki? Spróbuję, a co mi tam...jakie będą to będą, ale świeże i pachnące zjemy! Pozdrawiam Cię serdecznie.
OdpowiedzUsuńHehe, jedyne bułki, jakie zrobiłam, nadawały się co najwyżej do rozłupywania orzechów. Ty to jednak jesteś miszcz, Marzyniu:)
OdpowiedzUsuńsuper półeczki i rzeczywiście można sąsiadów zmylić
OdpowiedzUsuńzawsze ciekawiły mnie takie nocne wypieki :) w końcu muszę się przełamać i też takie zrobić
OdpowiedzUsuńmasz rację namieszałem u siebie ostatnio...dzięki
OdpowiedzUsuńMusze do pracy a przypomniałaś mi że mało zjadłem:):):)
OdpowiedzUsuńNocne igraszki widzę. Co tam stopy.Ważne że w rękach rośnie...no i sąsiedzi żyły dostają od samego zapachu...a piekarnik bioderkiem zatrzasnąć można, chyba że ma się pecha jak ja i drzwiczki postanowią się właśnie zablokować.Siniak jak ta lala. Dość wygłupów, bo bułeczki są: cudownie wyrośnięte, kolorek akurat, a aromat...a aromat sprawdzę sama, bo sobie upiekę. A dlaczego moi sąsiedzi mają mieć gorzej.
OdpowiedzUsuńMamarzynia chlastająca żyletką to iście nocny widok :):):):)Pysznie wyglądają :):):)
OdpowiedzUsuńJestem po śniadaniu , a głodna się zrobiłam ;)))) A co serwujemy do bułeczek ? ;))))
OdpowiedzUsuńPiekłam podobne bułeczki i muszę przyznać, że jest to fajny pomysł na niedzielne śniadanie, a Twóje bułeczki wyglądają perfekcyjnie i bardzo apetycznie ....
OdpowiedzUsuńjak pięknie wypieczone Marzyniu!!! a co Ty tak sie ociągasz? pewnie tak jak i u mnie malo czasu :) wieczorny buziak!!!
OdpowiedzUsuńIdealnie wyglądają... Stąd czuję zapach bułeczek...już chcę śniadanie:)
OdpowiedzUsuńale te bułki to już tylko zetrzeć...gdzie się podziewasz?
OdpowiedzUsuńBuleczki wygladaja smakowicie, czy mogla by Pani napisac ile tych drozdzy (tzn ile gr)dac, to tez bym na niedzielne sniadanko upiekla...
OdpowiedzUsuńWzięłam tak pi razy oko 8 dekagramów drożdży. To jakieś 3/4 małej kostki (takiej 10 dkg). Drożdży instant Oetkera to będzie chyba łyżeczka. Powodzenia, niech pani dać znać, czy wyszły :-)
OdpowiedzUsuńDziekuje za odpowiedz, jak wyjda to na pewno sie pochwale :)
OdpowiedzUsuń